Uczciwe zwiedzanie Bangkoku

Następny dzionek udowodnił nam, że nawet w Bangkoku żyją jeszcze ludzie zarabiający na turystach, ale nieusiłujący przekręcić ich na każdym kroku. Poważnie!

Zaczęło się od tego, że opuściliśmy śniadanie (bo zaspaliśmy, a to dopiero) i w niejakim pośpiechu przemierzaliśmy hotelowe lobby, celem jak najszybszego napchania ryja w pobliskim 7-eleven. Tuż przy wyjściu, ale jeszcze w budynku (co ważne – zwykli naciągacze są zazwyczaj wyganiani przez obsługę lepszych hoteli) zaczepił nas nienagannie ubrany Pan, który w krótkich słowach przedstawił się, wręczył nam wizytówkę oraz zaoferował swoje usługi jako kierowca. Początkowo sceptycznie nastawioną grupę przekonała niezła cena za usługę – dżentelmen zaproponował początkowo 500 BHT za grupę, a następnie – 100 BHT od osoby (przypomnę, że była nas czwórka). Jeszcze nie całkiem przekonani postanowiliśmy zaryzykować – w końcu było nas więcej (nie to, żebyśmy w razie czego chcieli mu wpierdolić, ale jednak…). Ponadto, spytany dyskretnie recepcjonista potwierdził, że gość pracuje w Mercure jako kierowca do dyspozycji gości. Efekt? Zapakowaliśmy się do czystego, schludnego wozu i ruszyliśmy.

Kierowca zdobył nasze serce już na samym początku, bowiem usłyszawszy, że jeszcze nie jedliśmy, zawiózł nas na śniadanie do swojej ulubionej, jak to określi „morning restaurant”. Śniadanie okazało się przepyszne i tanie (choć w stylu stricte zachodnim), więc w doskonałych humorach postanowiliśmy zawierzyć gościowi w kwestii organizacji naszego czasu.

Następnym przystankiem okazało się nabrzeże przepływającej przez stolicę rzeki Menam, skąd za 350 BHT wynajęliśmy łódkę. Ta obwiozła nas nieco po sławnych drogach wodnych Bangkoku, a następnie wysadziła na moment pod Wat Arun – świątynią będącą symbolem Bangkoku, której ściany zdobione są tłuczoną porcelaną, wcześniej służącą za balast na statkach handlowych (to się nazywa recycling). Pomimo dużej wysokości (104 m), budynek nie zrobił na nas zbyt dużego wrażenia – być może dlatego, że podziwialiśmy go z bardzo niewielkiej odległości. Zupełnie inaczej było w przypadku „przejażdżki” po rzece i jej odnogach, przechodzących w sławne kanały, będące jednymi z najczęściej używanych przez miejscowych drogami komunikacji masowej. Płynąc łódką mieliśmy okazję nie tylko zerknąć na stolicę Tajlandii „od zaplecza”, ale także nakarmić bananami niezidentyfikowane, wielkie rybska, co zawsze jest na propsie. Przy okazji musieliśmy znosić co prawda namolnych handlarzy, którzy z jakichś powodów uznali, że ewidentnie potrzebujemy wiązanek kwiatowych, ale i tak było turbo-fajnie.

Menam

Rzecz jasna, banany można było kupić na miejscu

Po wszystkim nasz kierowca zabrał nas z nabrzeża i przewiózł do pałacu oraz królewskiej świątyni Wat Phra Kaew. Wstyd przyznać, ale – w związku z tym, że zwiedziliśmy już dogłębnie podobne obiekty w Kambodży – oba kompleksy obejrzeliśmy sobie z zewnątrz i od środka tylko na tyle, na ile pozwalała przestrzeń przy kasach biletowych. Wydaje mi się, że wszyscy mieliśmy już dość złota i Buddy w każdym możliwym wydaniu, a o skali naszego znużenia dobitnie świadczy fakt, że największe poruszenie w grupie wywołała budka strażnicza, na wyposażeniu której znajdował się potężny karabin maszynowy (nie wiem, czego się tam spodziewali, ale najwyraźniej istniało ryzyko, że przyjedzie na wściekłym słoniu).

Pałac królewski - Bangkok

Zainteresowani pracą strażnicy i wzmiankowany karabin

Nasz nieco zdziwiony, ale usłużny kierowca zapytał nas następnie, gdzie raczymy jechać teraz. Po otrzymaniu informacji, że rejony Pomnika Demokracji mamy już zaliczone, zaproponował nam, że przewiezie nas do przydomowej fabryki jedwabiu, a potem do największego na świecie firmowego sklepu z biżuterią. Zaznaczył przy tym, że nie otrzymuje od właścicieli tych miejsc żadnej prowizji i w żadnym wypadku nie namawia na zakupy. Co więcej, jubilera zaproponował dlatego, że miejsce było po prostu ciekawe, a ponadto obsługa oferowała gościom darmowe napoje. To ostatnie nas przekonało.

Ostatecznie nasze zwiedzanie zakończyliśmy około godziny 16:00. Zgodnie z naszą prośbą driver wyrzucił nas w centrum, z radością przyjął zapłatę powiększoną o napiwek, po czym wrócił do hotelu. My do bazy wróciliśmy po dwóch następnych godzinach, gotowi na drugą część naszego planu dnia. Miała nią być nasza „One night in Bangkok”.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?