No ladyfriends allowed

Następne dwa dni potraktuję trochę po macoszemu. Niby były to nasze ostatnie dni w Bangkoku (i w Tajlandii w ogóle), ale upłynęły one głównie pod presją przygotowań do wyjazdu oraz kurczących się w oczach funduszy. No i po nocnych rozrywkach w Spicy zwlekliśmy się z wyra o 15:00, co też znacznie wpłynęło na nasz plan dnia następnego.

Z rzeczy, które najbardziej utkwiły mi w pamięci warto wspomnieć o późnym śniadanio-obiedzie w Dairy Queen (czyli amerykańskim fast-foodzie, w którym zamiast frytek można zamówić naprawdę pioruńsko dobre tosty z zapiekanym serem); a także o niestandardowej kolacji. Ta znowu składała się z sushi, jednak tym razem kupiliśmy je na jednej ze stacji kolejki nadziemnej (Skytrain to coś na kształt metra na wysokim wiadukcie – „klasyczne” metro w Bangkoku również funkcjonuje, ale dopiero od 2004 roku i nie jest przesadnie duże). Tego typu jedzenie jest dobrą opcją budżetową, bowiem im bliżej końca dnia, tym jest tańsze – sprzedawcy muszą pozbyć się towaru, który następnego dnia nie będzie już świeży (jestem pewien, że w Polsce na taką dbałość o datę przydatności do spożycia trzeba będzie jeszcze trochę poczekać).

Nocną porą znów uderzyliśmy do Spicy – tym razem bez D., która nie miała siły na powtórkę z rozrywki. Co ciekawe, na miejscu do M. przyczepiła się tym razem całkiem urodziwa, tajska studentka anglistyki, która ewidentnie miała ochotę na twórcze rozwinięcie definicji „szlifowania języka”. Chęć niewątpliwie była obustronna, jednak spłonęła na panewce – pomimo wydatnego supportu ze strony mojej i O., przekucie chęci na działanie okazało się niemożliwe do przeprowadzenia, między innymi z uwagę na politykę hotelu względem gości z zewnątrz (polityka „no ladyfriends” obowiązuje zresztą w większości noclegowni w Bangkoku, czemu zresztą trudno się dziwić) i fakt, że następnego dnia byliśmy zmuszeni wstać najpóźniej o 10:00. Wstaliśmy, oczywiście, o 11:00.

Spakowane plecaki zostawiliśmy w przechowalni hotelowej, po czym – zmęczeni jak po ukończeniu Iron Mana – udaliśmy się na Siam Square, gdzie spędziliśmy resztę dnia na ogólnym opierdalactwie. Około godziny 22:00 udało nam się wprowadzić do naszego życia iskierkę radości, kiedy zapragnąłem wystraczyć D. wychodzącą z toalety, a zamiast tego przestraszyłem tajską babeczkę w średnim wieku, która z tego powodu omal nie zeszła na zawał serca. Dzień był kompletny, można było wrócić do hotelu i zebrać bambetle.

O 4:00 nad ranem siedzieliśmy już wygodnie w samolocie linii Aerosvit, którym mieliśmy dolecieć do Kijowa. Zrobione na śpiocha zakupy wolnocłowe wesoło pobrzękiwały w bagażach podręcznych, kiedy nasz transport odrywał się od ziemi. Ja już tego nie słyszałem, bowiem zasnąłem praktycznie od razu po zapięciu pasów. Po 50 dniach podróży ponownie opuszczałem Azję wschodnią. Miałem do niej wrócić już za rok, przedtem jednak musiałem jeszcze wydostać się z Kijowa.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?