Gdy wózek pada w Czarnogórze

Znane przysłowie mówi, że nieszczęścia chodzą parami. Nasz szósty dzień n Bałkanach udowodnił nam jednak, że nie chodzą, tylko jeżdżą wypożyczonym Seatem.

Po śniadaniu, złożonego z tragicznie przesolonej jajecznicy, pomidora, który światło dzienne widział zapewne tylko podczas przeładunku, oraz chleba, który akurat był dobry, wsiedliśmy do samochodu i spróbowaliśmy go uruchomić. Próba nie powiodła się, a za nią następna i kilka kolejnych. D. – jako pokładowy mechanik – sprawdził kontrolki i orzekł, że padł akumulator. Dlaczego padł? Tego D. nie wiedział, bowiem światła przez noc były wyłączone, a temperatura w nocy nie spadła na tyle, by baterii zaszkodzić. Na szczęście nasz hotel był ewidentnie przybytkiem targetowanym na tirowców (było to widać po  wystroju i jakości obsługi, a ponadto wyraźnie czuć), więc szybko znalazły się klemy i usłużny miejscowy, który użyczył nam swojego prądu. Za tę specjalistyczną usługę wziął od nas jednego euraka, bo przecież klemy nie rosną na drzewach, a każde rozwarcie ich drogocennych szczęk zbliża je do stanu, w którym przestaną się do czegokolwiek nadawać. Z racji na brak dobrej pozycji negocjacyjnej, z bólem serca przekazaliśmy monetę i podpięliśmy akumulator.

Seat początkowo grymasił, ale po 30 minutach zabiegów i głaskania karoserii wreszcie zdecydował się ruszyć. Tyle, że bez wspomagania kierownicy i kilku innych gadżetów, o których dobroczynnym wpływie na jazdę człowiek dowiaduje się dopiero wtedy, kiedy siada mu bateria w aucie. Do tych ostatnich zaliczyły się dodatkowo światła, których włączenie zaowocowało zakrztuszeniem się silnika, a także małym atakiem serca u wszystkich pasażerów.

Szybko doszliśmy do wniosku, że być może zawinił alternator, ale nie mieliśmy jak sprawdzić tej hipotezy. Rzężącym autem dojechaliśmy do Beranje, gdzie zatrzymaliśmy się pod jakimś hotelem celem wysikania się i omówienia sytuacji. Zresztą, nie bardzo mieliśmy możliwość jechać dalej, bo na parkingu samochód zgasł i już nie zapalił. Byliśmy – oględnie mówiąc – w dupie.

Zaczęły się telefony do AVACO, czyli firmy, która odpaliła nam felerny wózek. Pierwsze kilka rozmów nie przyniosło większych efektów – firma ewidentnie próbowała nas zbyć i nie narażać się na koszty. Kazano nam podładować akumulator, odpalić samochód i przejechać kilka kilometrów i tym podobne złote rady. Wreszcie D., tym razem jako mistrz asertywności, przejął ode mnie telefon i opieprzył naszego opiekuna od góry do dołu, a także zażądał natychmiastowego stawienia się mechanika albo samochodu zastępczego.

Efekt? Po 30 minutach przyjechał do nas wąsaty pan, który mechanikiem na pewno nie był, ale przynajmniej potrafił bez problemu dogadać się z localsami i szybko podprowadził nam auto pod najbliższy warsztat (jak się zresztą okazało, w Beranje warsztat jest na każdym rogu). Na miejscu nie było większej niespodzianki. Sympatyczni panowie, którzy usłyszeli, że samochód nie jest nasz, bardzo się ucieszyli, że będą mogli wpakować do niego najdroższy akumulator ze swojej oferty. Ich zapędy nieco stopował uprzejmy wąsacz, ale stanęło na tym, że dostaliśmy baterię dostosowaną gabarytowo do wehikułu, którym się poruszaliśmy. 15 minut i Seat, oraz (prawie) wszystko w środku było na chodzie. Prawie, bowiem po ujechaniu kilku kilometrów postanowiliśmy włączyć radio, a to okazało się martwe jak łacina. Zupełnie zapomnieliśmy, że po wymianie akumulatora taki efekt to standard w starszych samochodach.

Niesforny Seat

Winowajca całego zamieszania

W grobowej ciszy, której cmentarności dorównywały wyłącznie nasze nastroje, pojechaliśmy dalej w stronę Podgoricy, w duchu szykując się już na następne nieszczęścia.

komentarze 2

  1. Maja 14 kwietnia 2015
    • Brewa 14 kwietnia 2015

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?