Baza wypadowa: Datong

Planowanie trasy po Chinach to ten typ koszmaru, który zrozumieją tylko Ci, którzy robili to więcej niż raz. Jeśli ktoś, podobnie jak ja, nie może przeżyć sytuacji, w której na odwiedzanym obszarze nie zobaczył absolutnie wszystkiego, co jest warte zobaczenia, to sytuacja jeszcze się pogarsza. Chiny mają bowiem to do siebie, że praktycznie co 200-300 km w każdym kierunku znajduje się coś, co często jest jedynym w swoim rodzaju zabytkiem, grotą skalną, wielkim Buddą albo innym gównem, które naprawdę warto odwiedzić i solidnie obfotografować. Z tego właśnie powodu nasza wizyta w Chinach, będąca niejako tylko preludium do odwiedzin w Korei Północnej, została ograniczona do kilku żabich skoków w takiej odległości od Pekinu, by można było do niego wrócić w ciągu 24 godzin. Już samo (stosunkowo) niewielkie oddalenie stolicy od prowincji Shanxi gwarantowało bowiem, że nie mieliśmy narzekać na nudę.

Pierwszą pozapekińską pozycją na naszej trasie było miasto Datong. Do tego „niewielkiego” (zaledwie ponad 1 mln mieszkańców –pff), w gruncie rzeczy przemysłowego miasta przetransportowaliśmy się pociągiem w warunkach, o których już opowiedziałem w wideocyklu Jedź, baw się! PLUS. Tu powtórzę tylko, że spanie na hard seatach to mała gehenna, urozmaicana przejazdami hałaśliwych sprzedawców pożywienia wątpliwej jakości; głośnymi rozmowami współpasażerów, którzy już po 10 minutach znają się jak łyse konie i tak też traktują (włączając w to plucie); czy też wizytami w toalecie, zawsze skutkującymi jeśli nie poważnym zakażeniem, to przynajmniej jakąś nową skazą psychiczną.

Dość powiedzieć, że do Datong dotarliśmy około godziny 4:30 nad ranem – wymęczeni i bynajmniej (przynajmniej w przypadku Beaty) nie szczęśliwi. Tu byliśmy zmuszeni założyć obozowisko na dworcu (które to obozowisko szybko udało mi się doszczętnie oblać chińską zupą instant), bowiem najbliższy autobus odjeżdżający do pierwszego punktu na naszej liście to see wyruszał dopiero o 8:00 rano, a my nie planowaliśmy w mieście nocować. Dlaczego? Ano dlatego, że akurat w samym Datong – poza dosłownie trzema dość przeciętnymi świątyniami – nie ma praktycznie nic do zobaczenia.

Datong

No, chyba że lubicie obrazki rodem z wczesnego PRL-u

Datong jest płaskie i brudne jak stół w studiu TVN, a jego najbardziej atrakcyjną i (co zaznaczam) faktycznie DZIAŁAJĄCĄ częścią jest ta zawierająca dworzec kolejowy. Nie uświadczycie tu raczej urokliwych zaułków czy skąpanych w zieleni uliczek – miejscowość od samego początku była nastawiona na wydobycie węgla i widać to na każdym rogu. Legendarne góry prowincji Shanxi widać tu tylko na horyzoncie, a i to wyłącznie przy dobrej pogodzie, bowiem do najbliższego miejsca, gdzie Shanxi faktycznie staje się Shanxi jedzie się stąd około 2 godzin. Nie warto jednak popadać w depresję, bowiem Chińczycy już pracują nad tym, by smętne miasto przekształcić w turystyczne centrum tej części kraju. Z powierzchni ziemi zniknęła oryginalna, najwyraźniej mało imponująca starówka, obecnie bardzo intensywnie zastępowana nową – lepszą. Z typowym dla siebie zapałem naród Kraju Środka buduje od nowa to, co wystarczyło odrestaurować, w wyniku czego w centrum miasta powstaje kompleks o kosmicznych wręcz rozmiarach, który (o czym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy) do złudzenia przypomina z zewnątrz mury okalające starą część Pingyao. Na „zewnątrz” moja wiedza się kończy, bowiem pod koniec kwietnia 2015 roku na wzmiankowany obszar nie można było wchodzić.

Co ciekawe, w okolicy intensywnie budowanej nowej-starej części miał, według naszego przewodnika, znajdować się dworzec autobusowy. Po naszym dojściu na miejsce okazało się jednak, że dworzec wyparował tak samo jak stara dzielnica, a żeby wydostać się z miasta gdzieś dalej, trzeba było udać się najpierw niemal na drugi jego koniec. Taka podróż nie jest na szczęście specjalnie męcząca, zwłaszcza jeśli wszystkie zbędne bambetle zostawi się w dworcowej przechowalni bagażu (w zamian za równowartość 15 juanów od osoby). Autobusy miejskie kursują często, a przejechanie całej linii obciąży Wasz budżet kwotą zaledwie1 juana od osoby. Jeśli będziecie mieli szczęście, to może nawet uda wam się usiąść, a w gratisie zostaniecie największą lokalną atrakcją tego dnia.

Warto zaznaczyć, że taka podróż czeka Was tylko w przypadku, w którym będziecie chcieli zobaczyć Wiszący Klasztor – atrakcję tyleż ciekawą, co bardzo niedocenianą przez niektóre przewodniki; ewentualnie tutejszą sekcję Wielkiego Muru lub wieżę Muta. Autobusy jeżdżące w te okolice odjeżdżają obecnie właśnie z tej części Datong, do której z dworca kolejowego jest naprawdę daleko (choć zasadniczo wciąż w linii, którą od biedy można uznać za prostą). Samo dotarcie tutaj zajmie Wam około godziny, więc jeśli będziecie mieli napięty grafik, to warto o tym pamiętać.

Na prowizorycznym i, jak się domyślam, jednym z kilku postojów autobusowych w okolicy posililiśmy się szybko typową chińską zupą (z grubsza przypominającą won ton), po czym – w asyście strasznie zaaferowanego jegomościa – dołączyliśmy do obsady busa, zdającego się czekać już tylko na nas. Jak to często w Azji bywa, naganiacz popędzał nas strasznie przez cały czas, niemal każąc nam wciągnąć zupę przez odbyty, a kiedy już usiedliśmy w autobusie, czas znów zaczął płynąć normalnym rytmem i zanim odjechaliśmy minęło jeszcze z 5 minut. Tym sposobem około godziny 8:30 ruszyliśmy do Wiszącego Klasztoru.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2015 roku lub o Chinach oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?