Site icon jedź, BAW SIĘ!

Cieszyn strikes back!, cz. 1

Cieszyn - cmentarz żydowski

Widok na dom przedpogrzebowy

Jakiś miesiąc temu w grupie moich znajomych (nazwijmy ich Parą Aktorską i Parą Burrito, chociaż pewnie i tak obrażą się za potraktowanie zbiorcze) obudził się pomysł, żeby wyjechać GDZIEŚ tuż po Sylwestrze. Ruch wtedy mały, bo ludzie leżą jeszcze pijani po kątach, obłożenie w noclegowniach niewielkie, a ponadto zapowiadało się, że pogoda będzie jak na początku maja. Słowem, idealne warunki, żeby wyskoczyć w Polskę na 4 dni i zaznać niskich cen charakterystycznych dla całej Polski, wyłączając 3-4 największe miasta.

Początkowo miał być grany pomysł pod tytułem „chatka w górach” – wiecie, takie romantyczne pierdoły w stylu śniegu po kostki, daleko do Lidla, ogień buzujący w kominku i chodzenie spać przed 23:00, bo po 21:00 już wszyscy są tak pijani, że praktycznie zasypiają na podłodze. Niemniej, zapowiadana pogoda położyła się na planie cieniem, bo cały romantyzm jakoś gaśnie, kiedy zamiast perspektywy nart i grzańca w knajpie na stoku mamy do wyboru wyłącznie podgniłą trawę albo błoto, w którym można się utopić.

W związku z tym postanowiłem wziąć sprawę w swoje ręce i zaproponowałem wycieczkę do Cieszyna, w którym krótko bytowałem w zeszłym roku, ale nie zdążyłem obejść nawet połowy. Pozytywny odzew trochę mnie zaskoczył, ale w sumie każde z nas miało ochotę po prostu gdzieś wyjechać, a kierunek był z grubsza obojętny. Słowem – sytuacja idealna.

Plan wyjazdu powstał oczywiście dzień przed nim i tylko dlatego, że na Sylwestra nie zalałem pały jakoś szczególnie mocno. Niemniej, jak się okazało, był to plan całkiem niezły, także wrzucam go tutaj – w formie relacji – bo może ktoś będzie miał niebawem cztery wolne dni i kurtkę puchową na podorędziu, aby podobną eskapadę powtórzyć.

Dzień pierwszy: trasa Warszawa – Cieszyn

Pierwszy dzień zakładał w miarę wczesny wyjazd, ale oczywiście jeden z dwóch samochodów odmówił współpracy, w związku z czym nasz korowód wyruszył na południe Polski z godzinnym opóźnieniem. Z tego powodu postanowiliśmy olać Częstochowę, po której mieliśmy się przespacerować, i pierwszym przystankiem (pomijając nieśmiertelnego McDonalda pod Jasną Górą) uczynić zamek w Olsztynie.

Olsztynie?! Czy Wy czasem nie jechaliście na południe?, mógłby ktoś zakrzyknąć. No więc faktycznie, jechaliśmy na południe, ale – jak już od dawna wiadomo – w Polsce samych Piekieł jest chyba z 70, więc nikogo nie powinno dziwić, że pod Częstochową wyrósł drugi Olsztyn. Tenże dupy raczej nie urywa i sam w sobie byłby raczej marną atrakcją, gdyby nie ruiny zamku, wnoszące się dumnie nad tym nieco sennym miasteczkiem. Twierdza, z której teraz została kupa kamieni z grubsza ułożonych w prostokąt, a do tego około półtorej wieży, została najprawdopodobniej pobudowana w XIII wieku – wtedy jeszcze jako strażnica. Kazimierz Wielki – ten od Polski, co ją zastał drewnianą, a zostawił murowaną – w tym przypadku przykurwił kamieniem szczególnie, bo ze strażnicy zrobił pełnoprawne zamczysko, które dodatkowo rozbudowano jeszcze za czasów Jagiellonów. Niestety, już w XVII wieku tamtejszy starosta miał twierdzę głęboko w rzyci, a po Potopie z zamku zostało mniej-więcej to, co stoi do dziś. Ruiny, malownicze zwłaszcza z daleka, można zwiedzać, o ile przy wejściu uiści się opłatę w wysokości 5 zł (jak Pani siedząca w Polonezie nie ma wydać, to spuści Wam z ceny – bez obaw). Jeśli będziecie mieli pecha, to na wzgórzu będzie piździć jak cholera, ale i tak da się trochę połazić nawet zimą. O tej porze roku turystów jest tam jak na lekarstwo, a wieczorami zamek okupują chyba wyłącznie menele, bo kwadratowej wieży starościańskiej strzegła solidna bateria butelek po browarach i wódzie. Przewiało nas na miejscu potwornie, ale zdjęcia zostały zrobione i pognaliśmy dalej.

Bardzo malownicza kupa gruzu

Zamek w Siewierzu, który odwiedziliśmy jako drugi, przywitał nas przede wszystkim urokliwą scenerią z chmurami w tle. Bramy były zamknięte na głucho, a most dodatkowo przegrodzony łańcuchem, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jest zamknięty. Było to o tyle dziwne, że mieliśmy piątek i nie było jeszcze 15:30. Nieco żałowaliśmy, że nie weszliśmy do środka, bo ta twierdza była jeszcze na chodzie aż do końca XVIII wieku, a że realia historyczne obeszły się z nią łagodnie (nie licząc zajęcia przez Szwedów i pożaru), to zachowała się w całkiem niezłym stanie. Niemniej, wszystko co mogliśmy zrobić, to kilka zdjęć z zewnątrz.

Chmury dodały miejscu klimatu

Wreszcie, w drodze do Katowic, w których nie zdecydowaliśmy się zatrzymać ze względu na zapadający zmrok, zahaczyliśmy jeszcze o zamek w Będzinie, który szczególnie spodobał się Parze Aktorskiej. Ta budowla ma szczególnie bogatą historię, jako że coś tam stało na jej miejscu już w IX wieku, główna jej część (czyli wieża) powstała w wieku XIII, a w roku 1683 na zamku nocował podobno Jan III Sobieski, który właśnie jechał pod Wiedeń, żeby skopać kilka tureckich dup. Zamek jest zachowany w świetnym stanie, a do tego podświetlany – bogowie raczą wiedzieć, czemu – na fioletowo. Można również zwiedzać założone w jego wnętrzu Muzeum Zagłębia (zawierające sporą ilość zabójczego żelastwa) oraz wejść na basztę, ale do tego trzeba przyjechać na miejsce o rozsądnej porze.

Radość dla wielbicieli fioletu

Po zamkowym tercecie przyszła pora na dojazd do Cieszyna. Z Katowic samochodem jedzie się tam raczej wygodnie, więc dość wczesnym wieczorem byliśmy już na miejscu. Naszą bazą przez 2 kolejne, pełne dni, miał być niezawodny 3 Bros Hostel, w którym wreszcie miałem okazję gościć jako śpiący, a nie tylko odwiedzający. Stojący na recepcji Mariusz przyjął nas tak ciepło, jak tylko pozwalały mu na to wciąż żywe wspomnienia nocy sylwestrowej, a następnie oprowadził moją rozszczebiotaną grupę po lokalu i przydzielił nam pokój, zarezerwowany dla nas na wyłączność.

Tego wieczoru w zasadzie nie mieliśmy już siły na dodatkowe atrakcje i udaliśmy się tylko na kolację w Restauracji u Czecha. Posiłek, pomimo iż generalnie smaczny i niedrogi, okazał się niewielkim niewypałem, bo kelnerki na miejscu traktowały naszą 6-osobową grupę jak dopust boży, najpierw nie bardzo chcąc użyczyć nam stolika, a następnie przynosząc dania w konwencji szalonego totolotka. Rekord świata pobiły topinki z czosnkiem (czyli – zasadniczo – ciemne grzanki z masłem czosnkowym), które weszły na stół po tym, jak już wszystko inne zostało zjedzone.

Dzień drugi: Cieszyn

Cieszyn – jako konglomerat – to miasto z wielowiekową tradycją, o której nie będę się tu rozpisywał, bo historyk ze mnie żaden. Dość powiedzieć, że odpowiednio reprezentatywny gród stanął nad Olzą na przełomie IX i X wieku, na XVI wiek przypadł okres jego rozkwitu, a na XVII wiek – jego upadek (zawiniła Wojna 30-letnia, a Habsburgowie też się nie popisali). Po wybudowaniu dróg łączących miasto z Wiedniem, Lwowem i Krakowem, Cieszyn zaczął odżywać, by w XIX wieku przeżyć istny boom ekonomiczny. Jak losy Polski potoczyły się potem – wszyscy wiemy. Fakt faktem, po 1920 roku miasto zostało ostatecznie podzielone na Cieszyn i Czeski Cieszyn, a narody czeski i polski żyją do dziś w zgodzie obok siebie, polewając się z siebie wzajemnie, kiedy wydaje im się, że ten drugi nie słyszy.

W Cieszynie jest do zobaczenia całkiem sporo. Podczas poprzedniej wizyty miałem okazję obejrzeć sobie dokładnie Cieszyński Browar i Wzgórze Zamkowe, także spacer z „moją” grupą zacząłem od czegoś zgoła innego. Konkretnie – od cmentarza żydowskiego.

Żydzi mieszkali w Cieszynie kupą od roku 1626 i było ich w nim całkiem sporo. Co za tym idzie, trzeba było ich gdzieś chować, a do tego celu służył funkcjonujący nieprzerwanie przez niemal 250 lat cmentarz, położony przy ul. Hażlaskiej. Przy cmentarzu powstał też dom przedpogrzebowy, straszący teraz powybijanymi oknami i drzwiami zamkniętymi na głucho. Cmentarz, na którym obecnie znajduje się prawie 2 tysiące grobów, jest w stanie kompletnej, smutnej ruiny. Z jednej strony sprawia to, że jest fotogeniczny jak jasna cholera, a w nocy można spokojnie kręcić na nim niskobudżetowe horrory o żydach-zombie. Druga strona medalu jest taka, że za circa 100 lat na miejscu nie będzie można odcyfrować żadnego nagrobku, o ile jakiś przetrwa trwające od dłuższego czasu szabrownictwo budulca. Okolica cmentarza też nie należy do najlepiej utrzymanej – pobliskie domy są w większości opuszczone i oznaczone jako grożące zawaleniem. W związku z tym wszystkim wychodząc z cmentarza człowiek wpada w nastrój mocno depresyjny, zwłaszcza kiedy z nieba zaczyna lecieć pierwszy śnieg.

Po powrocie z Hażlaskiej trafiliśmy na inną znaną ulicę, a konkretnie – na Przykopa, zwaną także cieszyńską Wenecją. Nazwa ta jest co prawda nieco rozczulająca (na tej samej zasadzie Wisłę można by nazwać Amazonką Europy Wschodniej), ale sama okolica wyśmienicie nadaje się na spacer, tym bardziej że pod drodze można usiąść na chwilę w jednej z wyrastających powoli knajpek albo poczytać o warsztatach, które w XVII wieku służyły rzemieślnikom potrzebującym do pracy wody. Sama Młynówka (czyli kanał) była wcześniej elementem systemu obronnego miasta, co pozwala mi sądzić, że w XV wieku ludzie mieli bardzo nikłe pojęcie o skoku w dal. Niemniej, ulica Przykopa ma ogromny potencjał do stania się najbardziej urokliwą częścią Cieszyna, o ile ktoś wcześniej przemaluje ten paskudny, zielony domek na jej zachodnim wylocie.

Zachodni koniec ulicy

Po spacerze przez Wenecję przyszła pora na największe (i pozytywne) zaskoczenie dnia, czyli Muzeum Śląska Cieszyńsiego. Osobiście nie jestem wielkim fanem muzeów, ale chłopaki z 3 Bros Hostel bardzo polecali wizytę, więc postanowiliśmy im zawierzyć. Do muzeum warto wybrać się w niedzielę (wtedy wejście jest bezpłatne) i należy przy tym pamiętać, że zwiedzanie odbywa się wyłącznie z przewodnikiem, a grupy ruszają o pełnych godzinach (w niedzielę ostatnia sunie o 14:00). W kamienicy Larischów muzeum funkcjonuje od 1802 roku (co czyni je najdłużej działającym muzeum w Polsce), a zostało założone przez ks. Leopolda Szersznika – duchownego, pedagoga, reformatora i ogólnie mocno zakręconego gościa, który rzucał do gablot wszystko, co nadesłali mu ziomy-jezuici ze wszystkich stron świata. Możecie śmiało położyć lachę na kawałkach Rotundy (przecież stoi cała na Wzgórzu Zamkowym), obrazach, rzeźbach i innych bzdurach. Tylko w Muzeum Śląska Cieszyńskiego obok tego wszystkiego zobaczycie m.in. także: rękę mumii, głowę jednorożca z rogiem narwala, penis wieloryba (na oko jakiegoś młodego osobnika) oraz skrzynkę, której jedno przypadkowe zamknięcie jakiś czas temu sprawiło, że przez kilka godzin otwierał ją potem najlepszy okoliczny ślusarz. Znajdziecie tu też wyjątkowo piękny okaz regionalnej strzelby – Cieszynki, o której historii postanowiłem dowiedzieć się wkrótce więcej, z racji na moje zainteresowanie starą bronią. Pani przewodniczka, która nas oprowadzała, zasłużyła dodatkowo na duży plus, bo opowiadała ze swadą i dużą werwą (choć na początku się nie zapowiadało), a raz nawet powiedziała maryśka zamiast marihuana (szok!).

Cieszynki produkowane są do dziś

Po tych wszystkich atrakcjach obskoczyliśmy jeszcze na szybko Górę Zamkową (moi znajomi mieli generalnie dość zamków, o czym przypominali mi praktycznie przy każdej okazji, przy której to słowo padało) wraz z Rotundą i przy zapadającym zmroku przegalopowaliśmy przez cieszyński rynek, który jest – a jakże – ładny, ale to wciąż… no… rynek. Spacer nie zmęczył nas na tyle, by wieczorem nie udać się do czeskiej części miasta (którą bezczelnie olaliśmy za dnia) i nie spożyć tam kolacji w restauracji Cascada, którą polecił nam czeski znajomy z pracy Beaty – niejaki Romek (swoją drogą – przesympatyczny gość, który zostawił na 1,5 godzinki żonę i dziecko, żeby wypić z nami piwo bezalkoholowe).

Rotunda stoi jak stała

Po smacznej kolacji, na którą składała się m.in. zupa czosnkowa, kluseczki z kozim serem i nieśmiertelny smażony ser, udaliśmy się do bazy, gdzie resztę wieczoru spędziliśmy najpierw nad planszówką i piwem, a następnie na rozmowie z kolejnymi fajnymi ludźmi, którzy akurat spędzali noc na miejscu. Swoją drogą, 3 Bros Hostel staje się powoli hubem blogersko-podróżniczym, jako że jedną z osób, z którymi sobie gaworzyliśmy, była Zależna w Podróży, akurat wracająca z wojaży po Czechach.

Podobał Ci się ten wpis? Przeczytaj część II relacji lub inne moje posty o Polsce i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Exit mobile version