Svalbard – przygotowania: co spakować na Spitsbergen (latem), cz. 2

Skoro załatwiliśmy już kwestie transportu sprzętu, noclegu i jedzenia, to zajmijmy się ciuchami, elektroniką i resztą pierdoletów, które warto zabrać na Svalbard (albo w inną zimną okolicę) latem.

Ubrania na Svalbard

  • Ciuchy na Svalbardzie to BARDZO ważna rzecz. Warto dobrać je z głową, żeby potem nie zamarzać, jednocześnie mając świadomość, że w słoneczny, czerwcowy lub lipcowy dzień temperatura na miejscu może dochodzić nawet do kilkunastu stopni. Najlepszym sposobem ubierania się na Spitsbergenie jest klasyczna, polska „cebula” – kilka warstw cieńszej odzieży zakładanych jedna na drugą. Taka była też nasza taktyka, a co za tym idzie, wzięliśmy ze sobą, lecąc „od spodu”:
  • Bielizna – chyba nie muszę tłumaczyć, że nie pakuję do plecaka naręcza stringów. Facet bierze ciepłe, przylegające majty i nie rozwodzi się nad tematem.
  • Skarpety (trekkingowe) – ciepła stopa to szczęśliwa stopa. Skarpety trekkingowe nie są bardzo drogie, warto wziąć przynajmniej jedną parę na każde dwa dni pobytu, przy założeniu zmiany na „normalne” skary po zakończeniu wycieczki (to założenie nie było jednakowoż przez nas spełniane). Jedna-dwie cieplejsze pary przydadzą się także do snu.
  • Koszulki – wziąłem ze sobą 4 t-shirty termiczne (na wyjścia w teren) i 2-3 zwykłe t-shirty, w których nie wyglądałem jak typowy turysta pomiędzy wycieczkami. Ważne jest, żeby koszulki na wyprawy dobrze odprowadzały wilgoć i szybko schły. Na Svalbardzie nie możecie liczyć na wysokie temperatury, ale na szczęście powietrze jest zazwyczaj suche jak pieprz, co bardzo pomaga. Ponadto, jakkolwiek obleśnie by to nie brzmiało, niskie temperatury dobrze radzą sobie z – że tak to ujmę –skutkami zapachowymi intensywnych wypraw.
  • Spodnie – jedna ciepła para (z podszewką) to bardzo dobry pomysł, chociaż w grubych jeansach też da się wytrzymać. Jako drugą parę wziąłem właśnie grube, wytrzymałe jeansy, które jednakże wkładałem tylko „na miasto” i w cieplejsze dni. UWAGA: kupno spodni z podszewką warto zaplanować sobie wcześniej, niż przed samym letnim wyjazdem (może być problem z ich dostępnością w sklepach sportowych). Jeśli nie będziecie mogli żadnych znaleźć, udajcie się do sklepu z odzieżą myśliwską – tu na pewno coś dostaniecie, jeśli tylko nie będzie Wam przeszkadzać, że wszystko będzie w kolorze khaki, zgniłej zieleni albo w panterkę. Jeśli jesteście hardcore’owcami i lubicie, jak podwiewa Wam części rodne, to możecie wziąć też krótkie spodnie – Norwegowie na pewno napiszą o tym w miejscowej gazecie.
  • Obuwie i stuptuty – ja wziąłem dwie pary butów, przy czym obie były wodoodporne. Pierwsze to oczywiście porządne buty trekkingowe, za kostkę, z Gore-texu and shit – tak, żeby w teren można było chodzić bez strachu o skręcone kostki czy mokre skarpety. Druga parą były oczojebne, wysłużone adidasy ze specjalnymi, wodoodpornymi dodatkami, które budziły wielką wesołość w moim liceum (wtedy nie wiedziałem dlaczego i dopiero niedawno zorientowałem się, że wyglądałem w nich jak pajac). Generalnie na Svalbardzie latem wszędzie jest pełno błota, bo wieczna zmarzlina robi swoje i moczy ziemię od dołu. Z tego względu na dalsze wyjścia wypada też wziąć stup-tuty – takie śmieszne „rękawy” na nogi, które zapina się pod podeszwą buta. Dzynks takowy można nabyć już za 20-30 zł, ale polecam zaopatrzyć się w wersję z paskiem mocującym z plastiku albo metalowej linki, bo te z gumką będziecie musieli zapewne wywalić po jednym wyjeździe. Z obuwia warto też pamiętać o klapkach, chyba że lubicie hodować grzyby.

    Svalbard - Hjortfellet

    Wejście na Hjortfellet byłoby o niebo łatwiejsze, gdybyśmy nie zapomnieli zabrać stuptutów…

  • Bluzy – ja osobiście wziąłem jedną cieńszą bluzę i jeden solidny polar o gramaturze 200+, w który wreszcie się zaopatrzyłem. Bluzy dobrałem tak, żeby w razie czego móc założyć jedną pod drugą, ale nie zaszła taka potrzeba – zresztą i tak cały wyjazd przełaziłem w polarze.
  • Kurtka (i bezrękawnik) – w tym wypadku zabrałem ze sobą sprawdzoną już w tym roku (w deszczowym Paryżu) kurtkę typu softshell, w której przez zupełny przypadek wyglądam zajebiście. Kurta jest ciepła, oddychająca, a do tego przeciwdeszczowa. Żeby zepsuć efekt estetyczny, wraz z kurtką chciałem zapakować niebieski bezrękawnik, który 1,5 roku temu dostałem od swojego pracodawcy, ale skurwiel się nie zmieścił. Po nałożeniu go na kurtkę wyglądałbym zapewne jak bezrobotny rybak, ale przynajmniej byłoby mi cieplej w plecki. Wszystkie wierzchnie ciuchy powinny być tak dobrane rozmiarowo, żeby można je było nosić jednocześnie, tym samym stając się kolejnym wcieleniem ludzika Michelin.
  • Rękawiczki – na wszelki wypadek wziąłem też parę wełnianych rękawiczek. Nie sądziłem, że będę je nosił… i bardzo bym żałował, gdybym ich nie zabrał. Rękawiczki to must – nie ma się co zastanawiać.
  • Coś przeciwdeszczowego – Svalbard nazywany jest pustynią północy, bo pada tu rzadko (200-300 mm rocznie, w tym głównie śnieg), ale „w razie w” wziąłem też poncho przeciwdeszczowe. Nie przydało się ni-hu-hu, bo deszcz, który kilkukrotnie nas zaskoczył, miał formę krótkiej, rachitycznej mżawki.
  • Nakrycie głowy i okulary przeciwsłoneczne – nie dajcie się zwieść: na Svalbardzie słońce czasem napiernicza jak dzikie, nawet jeśli temperatury nie przekraczają 5-10 stopni. Swojego kaprawego ryja musiałem czymś przed słońcem chronić, więc wziąłem ze sobą popularną „buffkę”, czyli taki bezszwowy rękaw, który można założyć na głowę albo użyć do upięcia włosów na najlepszy svalbardzki dancing. Do tego szpanglasy, żeby zadać szyku – tak daleka północ to jedyne miejsce, gdzie chodzenie w okularach przeciwsłonecznych w środku nocy może być faktycznie uzasadnione.

Elektronika na Svalbard

Nie byłbym sobą, gdybym na Spitsbergen nie zabrał fury wszelakiego sprzętu elektronicznego, głównie związanego z rejestracją obrazu. Komputera nie biorę, bo i po co – w końcu mam smartfona.

  • Telefon komórkowy – oczywista oczywistość. Internetowo nie nastawiałem się na zbyt wiele, pomimo silnego łącza z resztą świata. To, że każdy mieszkaniec Svalbardu ma dostęp do światłowodu nie oznacza, że ma go też pierwszy-lepszy ciur w namiocie. Ważną sprawą jest dobór aplikacji na telefonie – do programu z mapami offline MAPS.ME załadowałem pełną mapę regionu, do tego doinstalowałem iPolaka oraz komplet apek usprawniających korzystanie z kamer video (patrz niżej). Internet mieliśmy, jeśli chciało nam się przejść na lotnisko. Spacer miał długość 500 m, więc nie było to szczególnie uciążliwe.
  • Aparat fotograficzny, kamery i akcesoria – moja kochana, ale młoda jeszcze Alpha-6000 miała na Svalbardzie masę roboty, podobnie jak aż DWIE kamery „sportowe”. Nowością jest kamera 360-stopni Kodaka, którą kupiłem specjalnie na ten wyjazd. Mam nadzieję, że pomimo dość słabej jeszcze jakości nagrań 360, ten zakup poskutkuje fajnymi, oryginalnymi materiałami, które już wkrótce Wam udostępnię. Do samego aparatu i kamer dołączyła również cała plejada różnorakich mocowań – ich wybór był największym wyzwaniem, przed jakim stanąłem podczas pakowania się.
  • Karty pamięci – kupno nowej kamery wiązało się z przymusem zaopatrzenia się w nowe karty pamięci o możliwie szybkim zapisie. Tu z pomocą przyszła mi znana chyba każdemu firma Kingston, która wyposażyła mnie w dwie mocarne karty microSD-XC, o pojemności 64 GB. Co ważne, karty owe są dedykowane do kamer sportowych i charakteryzują się nie tylko bardzo wysokimi prędkościami zapisu i odczytu, ale są również wodo- i wstrząsoodporne, a także… odporne na promieniowanie. Aby przetestować tę ostatnią cechę nie trzeba koniecznie jechać do Czarnobyla – wystarczy klasyczne prześwietlenie na lotnisku. Karty, rzecz jasna, wróciły do Polskie nienaruszone i pełne materiału zdjęciowego i video.

    Kingston microSD Action Camera UHS-I U3

    Karta oczywiście zaopatrzona jest w adapter CD. Mam ich już chyba ze 20…


  • Zasilanie – nie muszę zapewne mówić, ze duża ilość sprzętu elektronicznego to duża ilość baterii (minimalnie 2 na dany sprzęt), ładowarek i innego szajsu tego typu. Ważną częścią mojego bagażu były też power-banki (wziąłem aż 4 – niepotrzebnie), w tym jeden zasilany… energią słoneczną (hint – dzień polarny oznacza możliwość ładowania go 24 godziny/dobę). Nie przetestowałem go szczególnie mocno, bo Longyearbyen Camping wręcz zachwyca ilością dostępnych gniazdek.

Zdrowie i higiena na Svalbardzie

  • Apteczka turystyczna – tu nie będę się rozwodził, bo generalnie w mojej apteczce wylądowały wszystkie te leki i inne medykamenty, o których pisałem tutaj, z małym dodatkiem w postaci większej ilości plastrów. Nie biorę, rzecz jasna, środków przeciw komarom (bo na miejscu nie ma komarów), rezygnuję także z tabletek oczyszczających wodę, które – w przypadku wyjazdów na Spitsbergen zawierających dłuższe trekkingi – warto ze sobą zabrać (wścieklizna przenoszona w lisiej ślinie jest dość poważnym problemem na Svalbardzie, więc pijąc wodę z niektórych strumieni warto się zabezpieczyć).
  • Kosmetyczka – wiadomo: szczotka, pasta, kubek, ciepła woda – tak się zaczyna wielka przygoda. Prysznic na kempingu był płatny, więc nie braliśmy go 3 razy dziennie, ale jakieś tam mydła i inne bzdury wypadało ze sobą wziąć, żeby nie capić jak renifer. W kosmetyczce wylądował również krem z filtrem UV – z tego samego względu, o którym pisałem przy okazji nakrycia głowy. Obowiązkowym wyposażeniem mojej kosmetyczki są zawsze również cążki do paznokci. Kiedyś przekonałem się, że ich brak może być naprawdę dotkliwy, kiedy w środku wyjazdu organizmowi przypomni się, że najwyższa pora nadrobić zaległości w długości paznokci u stóp.
  • Ręczniki podróżne – ręczniki z mikrofibry to sprawdzony patent na każdy wyjazd, kiedy szybkie schnięcie jest czynnikiem kluczowym. Nie inaczej jest w przypadku Svalbardu, więc dwie taki płachty poleciały na miejsce ze mną – tym bardziej, że tego typu ekwipunek zabiera niewiele miejsca. Oczywiście, jako naczelny brudas wyjazdowy, używałem tylko jednej.

Inne szpargały

Do kategorii „innych” wpada zaskakująco wiele rzeczy, włącznie z tymi najbardziej oczywistymi:

  • Paszport i inne dokumenty – jakkolwiek Svalbard nie byłby norweski, tak paszport należy na miejsce wziąć – głównie po to, żeby nieć mieć problemów z powrotem do „właściwej” Unii. Do tego warto dorzucić dowód osobisty oraz prawo jazdy. To ostatnie przyda się, a nawet będzie niezbędne, jeśli planujecie pobujać się na miejscu skuterem śnieżnym. Norwegowie to nie Chińczycy i jeśli chcecie u nich wynająć sprzęt, który prawa jazdy normalnie wymaga, to musicie mieć je przy sobie i kropka. Każdy dokument dobrze jest odbić ze dwa razy na ksero i trzymać w miejscu innym niż właściwe papiery, tak na wszelki wypadek. Do tego warto dołożyć adres polskiej ambasady w Norwegii, chociaż w razie problemów i tak wszystko będziecie załatwiać z Gubernatorem wyspy.
  • Ubezpieczenie podróżne – o zaletach ubezpieczenia podróżnego pisałem szerzej tutaj, więc nie będę się powtarzał. Przypomnę tylko, że ubezpieczenie na Spitsbergen musi tenże Spitsbergen obejmować, bo inaczej chuja dostaniecie, nawet jeśli jesteście mistrzami erudycji, takimi jak ja. Do ubezpieczenia warto dorzucić kartę EKUZ, o której również przeczytacie w wyżej wzmiankowanym tekście. Książeczkę szczepień możecie zostawić w domu, ale weźcie pod uwagę, że żółtaczki wszczepiennej można dostać wszędzie.
  • Bilety i rezerwacje – rzecz równie niezbędna, co oczywista. Ja dość oldschoolowo nadal wszystko drukuję, żeby mieć dowodówkę w przypadku braku internetu. Zresztą, w pracy nikt nie rozlicza mnie z papieru. Z innych dokumentów wspomnę jeszcze o pozwoleniu na broń, ale temu zagadnieniu poświęcę oddzielny materiał.
  • Przewodnik i inne czytadła – może i znałem go już niemal na pamięć, ale i tak załadowałem go do plecora. Zrezygnowałem też ze zwyczajowego Kindla i poszedłem w zaległości prasowe, które potem z czystym sumieniem zostawiłem na miejscu. Tak było lżej.
  • Kompas – jako harcerz z jednodniowym (dosłownie) doświadczeniem wiem, że kompas jest przydatny: można nim kogoś rzucić. Na wszelki wypadek wziąłem go jednak ze sobą, bo turysta z kompasem to turysta przygotowany. Jak zwykle nie wyjąłem go z plecaka ani razu.
  • Lina – znaczenie mocnej, 5-6-metrowej liny ciężko przecenić. Można przehandlować ją na transport do domu, powiesić na niej pranie, zamocować coś albo powiesić się, żeby uniknąć męki śmieci głodowej (ciekawe tylko na czym – Svalbard znany jest z braku wysokiej roślinności). Tym razem nie wziąłem jednak grubasa, którego swego czasu zwędziłem z jakiejś mazurskiej przystani, a specjalnie kupioną, wytrzymałą linę wspinaczkową o grubości 6 milimetrów (czyli w miarę wystarczającą do tego, by w razie czego użyć jej do wciągnięcia czegoś/kogoś bez ryzyka pocięcia palców).
  • Notes i coś do pisania – obecnie zapełniam już trzeci notes z zapiskami z Wypraw i powiem szczerze, że chyba tylko utraty aparatu boję się bardziej niż utraty tego właśnie notesu. Zapiski robię regularnie, w każdej wolnej chwili, żeby każdy ciekawy detal wyjazdu został zanotowany, a potem przelany do sieci po to, żebyście mieli co czytać (a ostatnio także oglądać). Ostatnio zmieniłem nieco formułę zapisów i skupiam się raczej na czystej wiedzy niż relacjach, ale i tak na pewno dowiecie się, którego dokładnie dnia obudziłem się z kacem jak stodoła.

To chyba już wszystko i aż wszystko. Jak widać, było tego całkiem sporo i spakowanie wszystkich tych bambetli do 60-litrowego plecaka okazało się nie lada wyczynem. Ale o tym już niebawem.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Svalbardzie lub o kontynentalnej Norwegii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?