Atrakcje Bergen – góry i fiordy

Bergen, pomimo tego, iż jest miastem interesującym, a do tego drugim pod względem wielkości w Norwegii, to jednak jest tylko miastem. O jego turystycznym potencjale nie świadczy więc tylko chora ilość muzeów czy innych zabudowanych pierdoletów, ale wszystkie te góry, fiordy i inne naturalne atrakcje, które można znaleźć praktycznie rzut beretem od centrum.

Jeśli szukasz więcej informacji na temat Bergen, to odsyłam Cię także do innych wpisów na blogu:

Góry w okolicy Bergen

Dwoma najpopularniejszymi, bergeńskimi szczytami, na które można dostać się szybko, łatwo i w miarę przyjemnie, są Floyen oraz Ulriken.

Zdecydowanie najprostsza droga wiedzie na Floyen. Za 85 NOK możecie wykupić sobie miejsce w dwukierunkowej kolejce górskiej Floibanen, która – co ciekawe – po drodze na szczyt zatrzymuje się na kilku innych stacjach. Wjazd jest szybki, widowiskowy, a posiadacze Bergen Card mogą załapać się na niego w cenie niższej o 50% (w sezonie; poza sezonem karta uprawnia do przejazdu całkowicie za darmo). W dodatku, dolna stacja kolejki znajduje się praktycznie w centrum Bergen, więc nawet wyjątkowe leniuchy będą musiały znaleźć naprawdę dobrą wymówkę, żeby nie skorzystać z takiej okazji. A okazję naprawdę warto wykorzystać, bo widoki roztaczające się z Floyen są kurewsko ładne – wystarczy wysiąść z kolejki i podejść do krawędzi. Na miejscu jest też, rzecz jasna, fancy restauracja, w której możecie zamówić dowolny posiłek, o ile tylko weźmiecie na ten cel kredyt hipoteczny. Mało? W okolicy jest również rozbudowany plac zabaw dla dzieciaków (można rzucać w nie kamieniami z ukrycia), a także od istnego zajebania ścieżek trekkingowych, biegnących w bliższe lub dalsze okolice, w tym nad kilka okolicznych jezior. Osobiście postanowiłem wspiąć się na jeden ze szczytów i trochę polatać dronem, co zajęło mi właściwie cały dzień (kolejka śmiga do 23:00). Aha, oczywiście na Floyen można też po prostu wejść – po ludzku i za darmo, ale taka aktywność to około 2-4 godzin wyjętych z życiorysu.

Bergen - Floibanen

Stacja dolna kolejki na Floyen

Ci przyjaźni Norwegowie

Moje pierwsze, nieśmiałe próby „dronowania” doprowadziły do pewnej sytuacji, którą krótko można opisać jako faith in humanity restored. Otóż, po pierwszym locie nad Floyen postanowiłem pośmigać jeszcze trochę, tym razem nad niezbyt wielkim, ale sympatycznym stawem. Z racji na brak obycia ze sprzętem i wrodzony debilizm, pod sam koniec lotu postanowiłem skorzystać z pewnej funkcji, która miała ułatwić mi lądowanie. Long story short, zamiast wylądować, mój kochany, nowiutki Mavic spierdolił we mgłę, dokładnie w odwrotnym kierunku niż ten, w którym na niego czekałem, pozostawiając mnie z wyrazem zidiociałego niedowierzania na twarzy. Szybko opanowawszy pierwszą panikę, wyruszyłem na poszukiwania i jeszcze szybciej trafiłem na norweską parę, która już namierzyła drona – zawieszonego na sośnie, parę metrów nad ziemią i rozpaczliwie mrugającego lampkami sygnalizacyjnymi. Budząc moje niemałe zdziwienie, para przez ponad pół godziny próbowała (cokolwiek nieskutecznie, ale jednak) pomóc mi zdjąć maszynę z drzewa, po czym zrezygnowana przekazała mi telefon do straży pożarnej.

Już właściwie wykręcałem numer, w umyśle widząc setki koron wydanych na akcję ratowniczą, kiedy z mgły wyłonił się kolejny Norweg i zaproponował swoją pomoc. Okazało się, że sam lata hobbystycznie i już nieraz znalazł się w podobnej sytuacji. Od słowa do słowa, poprosił mnie, żebym poczekał na niego 30 minut, a on wróci do mnie z narzędziami, które pomogą mi wybrnąć z tej mało przyjemnej sytuacji. Po 45 minutach, kiedy już zwątpiłem, skubaniec faktycznie się zjawił, wyposażony w ogromny zwój liny, do końcówki którego przywiązał spory, podłużny kamień. Po kilka rzutach sznur zahaczył o gałęzie w taki sposób, że można je było ściągnąć do siebie. Mavic, bez entuzjazmu i zgoła niechętnie, spadł wreszcie w moje oczekujące ramiona, szczęśliwie unikając kąpieli w pobliskim stawie. Maszyna była właściwie nieuszkodzona, wyjąwszy niewielkie zarysowanie na korpusie i utraconą osłoną na gimbala, na którą szybko machnąłem ręką. Spytany, co mogę zrobić, aby się odwdzięczyć (bez kretyńskich skojarzeń, proszę – byłem zadowolony, ale nie na tyle), Norweg powiedział, że nie ma o czym mówić, uścisnął mi dłoń, po czym pomaszerował do domu. Nie przypominam sobie w życiu wielu momentów, w których odczuwałbym większą ulgę.

Bergen - Urliken

Takie widoki tylko z Floyen

Drugą górą wartą wzmianki jest Urliken – nieco wyższa i trudniej dostępna. Było tak zwłaszcza dla mnie, bowiem podczas mojej wizyty w Bergen kolejka na szczyt okazała się być w remoncie. Cieszę się, że swoje górskie marsze zapragnąłem zacząć od jej strony, bo gdybym o zamknięciu szybkiego transportu dowiedział się dopiero po dojściu do niego od strony szczytu, to zapewne zalałbym się krwią z wściekłości (a tak musiałem tylko dymać z powrotem do Floibanen). Obustronny wjazd na Urliken kosztuje 160 NOK, odbywa się do kolejką linową, a na szczycie – prócz zajebistych widoków – znajdziecie kolejne duperele w stylu restauracji, stref aktywności i wszystkich tych innych rzeczy, które tak skutecznie wypompowują kasę z turystów. Pod dolną stację można też podjechać specjalnym autobusem, który wyrusza z centrum od maja do września. Wjeżdżając, zwróćcie uwagę na godziny pracy kolejki, bo działa ona krócej od Floibanen – do 21:00 w sezonie.

Kolejka na Urliken

A tu stacja dolna kolejki na Urliken – niestety w remoncie

Jeśli naprawdę lubicie górskie spacery, to obie te wielkie kupy kamieni, czyli Floien i Ulriken, można połączyć w jeden, długi trekking, trwający około 6 godzin i przebiegający przez kilka urokliwych dolin, obowiązkowo wyposażonych w równie estetyczne stawy. Aktywna osoba zrobi tę trasę na luzie, włączając w to samodzielne wejście i zejście z gór (dodajcie do tego jakieś 2-4 godziny), a umiarkowanie wysportowanym polecam jednak użycie kolejek do wjazdu/zjazdu.

Wreszcie, Bergen oferuje też sporo innych tras spacerowych. Dookoła miasta jest cała masa dość wysoko umieszczonych punktów widokowych, z których możecie sobie popatrzeć na miasto i okolice. Duża część z nich znajduje się na przykład na drodze z centrum do kolejki w Urliken – wystarczy w odpowiednim miejscu (jest ich kilka) skręcić pod górkę. Drugą, solidną porcję znajdziecie także po mniej popularnej, południowej stronie miasta – warto ją rozważyć choćby dlatego, że będzie tam mniej innych spacerowiczów.

Fiordy w okolicach Bergen

Nie jestem geologiem, więc nie będę się tu specjalnie rozpisywał nad pięknem okołobergeńskich formacji skalnych. Fakt jest taki, że formacje są, robią robotę i nawet w styczniu warto wygospodarować trochę czasu, żeby trochę się na nie polampić.

Możliwości na powyższe jest sporo – w Bergen operują dwie duże firmy promowo-wycieczkowe (Norled oraz Rodne) i obie mają w ofercie pokaźny wybór wycieczek, podczas których można zwiedzić praktycznie cały region. Minus? Oczywiście cena. Najtańszy trip, na który oczywiście się zdecydowałem, to trzygodzinny rejs w rejon Modalen, kosztujący 550 NOK (a więc około 275 zł).

Rejs do Modalen to dobry wybór, jeśli macie niewiele czasu i równie mało hajsu. Zabiera pasażerów w głąb lądu, pomiędzy fiordy Nordhordlandu, przepływając obok kilku naprawdę scenicznych miejscowości. Łódź zawraca w drogę powrotną w pobliżu miejscowości Mo (drugiej najmniejszej w całej Norwegii – ok. 400 mieszkańców; jest też krótsza wersja wycieczki, zawracająca przy Mostraumen), a jego zwieńczeniem jest podpłynięcie do wodospadu i zaczerpnięcie wody, której potem można spróbować. Woda jak woda – czysta i zimna, ale widoki po drodze naprawdę warte są tych circa 300 zł, zwłaszcza jeśli macie ze sobą dobry aparat fotograficzny (polecam wzięcie statywu albo gimbala, bo może dziko pizgać). Wycieczka organizowana jest przez firmę Rodne, a bilety możecie kupić (podobno) w kilku miejscach, choć najpewniejszym sposobem jest po prostu pojawienie się przy statku tuż przed rejsem… a przynajmniej tak było w styczniu. Wydaje mi się zresztą, że poza sezonem jest to jedyna opcja, bo biuro firmy (podobnie jak Informacja Turystyczna) było w styczniu zamknięte, co wywołało we mnie mały atak furii.

Norwegia - wioska Mo

Wioska Mo z oddali

Dodatkowe ostrzeżenie: wybierając się na rejs warto wcześniej sprawdzić godzinę jego rozpoczęcia, bo te zmieniają się jak w kalejdoskopie i nawet najświeższe broszury turystyczne mogą wprowadzać w błąd w tym zakresie. Najlepszym pomysłem będzie udanie się do odpowiedniego doku i obczajenie słupka informacyjnego. W najgorszym razie poczekacie sobie godzinę w deszczu, z drugiej strony będąc pewnymi, że statek nie przypłynie znienacka, zaskakując Was stojących pół kilometra od przystani i obserwujących jego późniejsze odpłynięcie ze łzami w oczach. Nie to, żeby mi się to zdarzyło, ale nie mówcie potem, że nie ostrzegałem.

Ceny pozostałych wycieczek promowych wahają się w przedziale od około 750 do nawet 3000 NOK za full package, zawierający posiłek i dodatkowe atrakcje, takie jak np. rafting po drodze. Jeśli macie w portfelu więcej kasy, a do wykorzystania kilka dni na miejscu, to możecie skusić się na oferty kilku miejscowych biur wycieczkowych. Popularnym wyborem jest trip o dźwięcznym tytule Norway in a nutshell, który zabierze Was wokół najważniejszych miejscowości regionu, wliczając w to miasteczka takie jak Voss czy Myrdal. W cenie oscylującej w okolicach 1300 NOK zawiera się nie tylko rejs statkiem wycieczkowym, ale również przejazdy trzema trasami kolejowymi, z których każda oferuje spektakularne widoki na fiordy, górskie jeziora i wszystko to, co odwiedzające Norwegię tygryski lubią najbardziej. Poza tym wariantem – jednym z droższych – wzmiankowane firmy oferują również różnego rodzaju round-tripy, których częścią są również przejazdy innymi liniami kolejowymi lub po prostu autokarami, często po najbardziej widowiskowych trasach Norwegii południowej.

Norwegia - południe

Za taką trasę warto zabulić trochę kasy

Oczywiście, nawet jeśli nie zdecydujecie się na skorzystanie z powyższych ofert, większość podobnych tras – o ile macie trochę czasu – możecie zrobić samodzielnie, w tym na przykład samochodem (czy to własnym, czy wynajętym) albo nawet na rowerze. Choćby po to warto zaopatrzyć się w broszurkę informacyjną, zatytułowaną po prostu Fjords, dostępną w większości hoteli i punktów informacji turystycznej. Duża mapa w środku podsumowuje wszystkie trasy i może znacznie ułatwić planowanie samodzielnego wypadu. O ile jednak nie dysponujecie własną łodzią (co jest wątpliwe, ale nie niemożliwe), to warto rozważyć przynajmniej wykupienie „wodnej” części tych wypraw – taka możliwość również istnieje. Tu zresztą możecie zainwestować we FJORDcard – za 1000 NOK (no, 999) zyskujecie możliwość podróżowania (w pewnych granicach) promami firmy Norled przez 5 dni, co może bardzo pomóc w realizacji przeróżnych planów wycieczkowych. No, ale jeśli macie tyle kasiory do spalenia, to może po prostu wynajmijcie sobie helikopter? Oficjalny przewodnik wspomina o takiej możliwości – ja jej nie sprawdzałem, ale jeśli dla Was jest to opcja, to po prostu poproście Waszego lokaja o sprawdzenie cen. Nie wiem tylko, czy taniej nie będzie przylecieć swoim.

Podobała Ci się ta notka? Poczytaj inne moje wpisy o Norwegii! Możesz również polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?