Kiszyniowskie opłotki klasztorne
Kiszyniów? No nie wiem. Pomimo tego, że Mołdawia staje się z roku na rok coraz modniejszym kierunkiem turystycznym, a o samym Kiszyniowie nie wypada już mówić w kontekście stolicy, w której nic nie ma, to… no kurde – naprawdę nic w nim nie ma.
Kiszyniów na mocną tróję
No dobra, może jest to drobna przesada. Główny plac miasta z Soborem Narodzenia Pańskiego i Łukiem Triumfalnym jest faktycznie całkiem sympatyczny, podobnie jak Katedra św. Teodora Tirona czy główny miejski targ, gdzie można kupić mydło, powidło oraz to drugie zrobione z tego pierwszego. Problem być może polega tym, że po prostu jestem rozpieszczony. Podobnych „sympatycznych” miast widziałem już w życiu kilka i jeśli miałbym zestawić Kiszyniów z przynajmniej pięcioma innymi stolicami regionu, to – w mojej opinii – wypada on naprawdę blado.
Jasne, na pewno swoje miała tu do powiedzenia wojna oraz potężne trzęsienie ziemi, które zrównało Kiszyniów z glebą w 1940 roku. 3 grosze od siebie dorzucili również komuniści. Podźwignięte z ziemi miasto zyskało stricte utylitarny kształt, tworzony przede wszystkim przez mieszkalne wysokościowce, przy których nawet stary warszawski Ursynów wygląda jak dzieło sztuki architektonicznej. Znamiennym jest fakt, że ze sławną-niesławną „Bramą Kiszyniowa”, czyli dwoma ogromnymi mrówkowcami witającymi turystów wjeżdżających do stolicy od strony lotniska, monumentalnością może się mierzyć chyba tylko pałac prezydencki, przywodzący na myśl wysoki, ufortyfikowany bunkier z betonu i szkła. Ten ostatni zresztą pasuje do kiszyniowskiej „starówki” jak pięść do oka – nie tylko dlatego, że od ulicy odgrodzony jest nieprzeciętnej urody płotem z blachy falistej. Tak naprawdę jednak, odstawiając na boczny tor pałac i pobliski parlament, kiszyniowskie stare miasto po prostu nijak nie ujęło mnie za serce, pomimo imponującej ilości zieleni, kilku co wyględniejszych budynków i sporej ilości miejsc, w których można usiąść na kieliszek wina lub pięć.
Najprościej mówiąc, po prostu nie poczułem tego miasta, ale z podobną sytuacją spotkałem się również w Belgradzie czy Taszkiencie. Najwyraźniej post-radzieckie stolice, które nie przeszły gwałtownej metamorfozy, nie trafiają w moje ogólne gusta estetyczno-urbanistyczno-społeczne.
Ostatnim gwoździem do kiszyniowskiej trumny okazała się w naszym przypadku pozyskana w hostelu mapa, na której – jako jedną z głównych atrakcji – ktoś oznaczył wierną kopię Wilczycy Kapitolińskiej. Nie wiem, jakim cudem w jakiejś stolicy może znajdować się tak niewiele atrakcji, by pożyczać je z Rzymu, ale po tym, jak obfotografowaliśmy sobie niezbyt oddalony od rzeczonej wilczycy helikopter (stojący zresztą pod – podobno – wcale nienajgorszym Muzeum historii Mołdawii), po prostu się poddaliśmy. Zamiast jednak wrócić do hostelu i zapłakać rzewnymi łzami nad brakiem podniet w sercu Mołdawii, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy – najprościej mówiąc – w piździec.
I to, moi Państwo, była najlepsza decyzja w dniu, który początkowo w całości mieliśmy spędzić w Kiszyniowie.
Okolice Kiszyniowa inaczej
Zamiast jednak od razu zaliczyć pobliski Stary Orgiejów czy którąś z licznych, podkiszyniowskich winnic (obie te rzeczy mieliśmy już zaplanowane na inne dni), postanowiliśmy udać się na… zachód kraju, czyli w kierunku raczej mało turystycznym i rzadko odwiedzanym. Nie ukrywam, że naszą intencją podczas tej krótkiej ekskursji było znalezienie w Mołdawii czegoś innego niż pozycje najczęściej przewijające się przez coraz większe zasoby sieciowe. Co budujące – nawet nam się udało.
Dwór Manuc Beja
Na samym początku podjechaliśmy pod Dwór Manuc Beja, zlokalizowany w miasteczku Hincesti. To imponujące domiszcze, powstałe w 1817 roku, zostało już jakiś czas temu wpisane na listę narodowych dóbr kultury Mołdawii, ale raczej nie piszę się o nim w przewodnikach. Przyczyna? Do 2015 roku budowla znajdowała się w stanie ruiny, do której dodatkowo nie można się było dostać. Po apelu premiera Mołdawii do społeczności ormiańskiej, z którą dwór jest związany, udało się pozyskać fundusze na renowację, ale na tym sprawa chwilowo stanęła. Dwór nie jest obecnie otwarty dla zwiedzających, dlatego wszystko, co można zrobić na miejscu, to obejrzeć go z zewnątrz.
A jest co oglądać. Budynek – a razem z nim cały kompleks domków myśliwskich i zabudowań dla służby – został zbudowany w stylu klasycyzmu francuskiego, a zatem ozdobiony ogromnymi oknami, tarasami i tego typu architektonicznymi bzdurami. Pod pałacykiem znajdują się ponadto podziemne przejścia, które mają być – podobno – za jakiś czas otwarte dla turystów. Cały kompleks czeka więc na lepsze czasy, ale robi to w niezłym stylu.
Monaster Hancu
Zbudowany w 1672 roku monaster Hancu w miejscowości Bursuc okazał się jedną z najbardziej imponujących rzeczy, jakie widzieliśmy w Mołdawii. Oddalony od Kiszyniowa o zaledwie 60 km, z daleka wita przybywających jaskrawożółtymi ścianami, a z bliska robi naprawdę duże wrażenie. Część swojego obecnego kształtu klasztor tak naprawdę zawdzięcza komunistom, którzy podczas swoich rządów przekształcili go w sanatorium i klub dla co majętniejszych Towarzyszy. Dzięki temu budynki w jako-takim stanie dotrwały do 1992 roku, kiedy zabudowaniom przywrócono poprzednią funkcję i sprowadzono tu całą hordę zakonnic.
Wśród zabudowań monasteru znajdują się nie tylko kościoły, pustelnie i zabudowania socjalne, ale także rezydencja lokalnego biskupa. Można się więc domyślić, że cały teren utrzymany jest w nienagannym stanie, a przy dobrej pogodzie musi tu być naprawdę przyjemnie. Nie wiem tego na pewno, bo podczas naszej wizyty niebo było oczywiście zasnute ciemnymi chmurzyskami, które skłoniły nas do dość szybkiej ucieczki w kierunku stolicy kraju. O ile mi wiadomo, możliwe jest także wejście do środka głównego kościoła (znajdują się w nim całkiem sympatyczne freski i bogaty ikonostas), aczkolwiek w naszym przypadku nikt nie kwapił się, żeby nas wpuścić.
Condrita i Suruceni
Wracając do Kiszyniowa z Bursuc zahaczyliśmy jeszcze o dwa miasteczka po drodze, na które nakierowała nas niezawodna aplikacja Maps.Me.
W Condricie znajduje się Monaster św. Mikołaja, najwyraźniej powoli przygotowywany pod watahy turystów (budowany jest solidny parking). Klasztor nie wzbudził w nas szczególnego zachwytu, tym bardziej że właśnie zaczęło padać. Poza monasterem, w miejscowości znajduje się dom prezydenta Mołdawii (można zerknąć na niego z zewnątrz) oraz – uwaga – muzeum MIODU. Tak, miodu. Nie byliśmy na miejscu, ale jeśli ktoś lubi podobne kurioza, to droga wolna.
Suruceni to miejscowość znajdująca się praktycznie nie obrzeżach „dużego” Kiszyniowa, do której – bez korków – jedzie się ze stolicy jakieś 15 minut. Tutejszy monaster św. Jerzego kusi urokliwym parkiem, a sama budowla istnieje na miejscu w tym lub innym kształcie od 1785 roku. Miejsce nie jest tak imponujące jak Hancu, ale jeśli – podobnie jak my – uznalibyście Kiszyniów za niegodny spędzenia w nim większej ilości czasu, to jest to przyjemna alternatywa.