O rany, orangutany! Park Narodowy Gunung Leuser
Popularna na Indonezji legenda mówi, że pierwsze orangutany (z malajskiego Orang Hutan, czyli leśny człowiek) były ludzkimi leserami, którym nie chciało się pracować. Zamiast karczować dżunglę, stosować trójpolówkę i takie tam pierdoły, niektórzy ludzie chcieli po prostu lenić się w dżungli, jeść banany i – zapewne – uprawiać nieskrępowany seks z kim popadnie. Znając podejście niektórych Indonezyjczyków, w to wszystko można by nawet uwierzyć, ale musielibyśmy wyrzucić do kosza wszystko, co wiemy o ewolucji i genetyce. Z tego względu zostawmy te bajki wierzącym Amerykanom i zostańmy przy tym, co faktycznie o orangutanach wiadomo.
Park narodowy Gunung Leuser
Gunung to po indonezyjsku góra. Z tym słowem turyści spotykają się często – w końcu cała Indonezja jest krajem z gruntu wulkanicznym, więc gór Ci u nich dostatek. Z kolei park narodowy Gunung Leuser to jedno z tych miejsc, w których orangutany spotyka się najczęściej, a znacznie mniej zadeptanym niż okolice Bukkit Lawang. W przewodniku Lonely Planet ten konkretny, indonezyjski park narodowy króluje na liście TOP 10 najciekawszych parków narodowych w Indonezji w ogóle, ale odwiedzenie lidera tej kategorii kosztuje sporo wysiłku.
Sam park narodowy Leuser to istny raj dla wielbicieli roślin i zwierząt. Występuje w nim zatrzęsienie zagrożonych gatunków, a prócz orangutana zaliczają się do nich także tygrysy, nosorożce i słonie. Ich spotkanie – znów nie licząc orangutana – graniczy jednak z cudem, więc większość turystów musi zadowolić się małpami i kilkoma spośród 300 gatunków ptaków, do których zalicza się na przykład… dzika kura indonezyjska. W parku jest również kilka dodatkowych „atrkacji”, przez które ciekawski turysta na pewno zostanie przeciągnięty.
Nasza piesza wyprawa po Gunung Leuser national park należała niewątpliwie do jednych z najciekawszych trekkingów, w jakich zdarzyło mi się uczestniczyć. W rozsądnym skrócie wyglądało to mniej-więcej tak:
Dzień 1 trekkingu:
Wyruszamy o 8:00 rano, pomijając historię z nieszczęsną kurą. Już „w progu” natykamy się na kilka makaków, ale przewodnicy każą nam je olać – w końcu makaki spotyka się w Azji praktycznie wszędzie, gdzie stoi więcej niż dziesięć drzew. Podczas pierwszych dwóch godzin spaceru podziwiamy głównie drzewa i florę przygruntową. Pośród tej ostatniej szybko dostrzegamy wielkie ala-stonogi, które zwijają się w razie zagrożenia. Plan przeprowadzenia zawodów w grze w kulki nie zostaje wcielony w życie, bo pojawia się kolejne kuriozum – ogromne mrówki, które jednak mają zbyt słabe szczęki, by naruszyć ludzką skórę. Przewodnik na szczęście odciąga nas od lokalnych owadów i wrzuca do pierwszej „atrakcji” – jaskini pytona. Pytona nie udaje nam się uświadczyć (ale może to dobrze) – więcej szczęścia mamy w jaskini nietoperzy, która jednak nie cieszy się wielkim powodzeniem w damskiej części naszego składu.
Po kliku godzinach trafiamy wreszcie nad gorące źródła – jedno z najfajniejszych miejsc parku. Tu jesteśmy sami, aczkolwiek szybko natykamy się na przechodzącą parę Kanadyjczyków. Stanowiąca jej połowę dziewczyna ostrzega nas, żebyśmy nie lekceważyli gorącej wody, bo dzień wcześniej sama wpadła do niemalże wrzątku. Wierzymy jej, bo jest czerwona jak buraczek.
Nad źródłami mamy nocować. Przewodnicy gotują – a jakże – kurę, a my tym czasem zażywamy kąpieli w gorących źródłach. Ciężko wyobrazić sobie przyjemność płynącą z wody, która nigdy nie stygnie, dopóki samemu się tego nie doświadczy. Z gorącego zbiornika wodnego wychodziliśmy tylko na krótkie momenty, głównie po to, żeby skoczyć po aparat. Wreszcie jednak zapada zmrok, a my – z pełnymi brzuchami – kładziemy się w średnio wygodnych namiotach, słuchając stukających o ich ściany kropel deszczu, który właśnie zaczął padać.
Dzień 2 trekkingu:
Dzień obowiązkowo rozpoczynamy od gorącej kąpieli, a po dwóch godzinach wyruszamy na krótką przebieżkę… i kolejną kąpiel – tym razem pod wodospadem. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy po powrocie z kąpieli nie zażyli kąpieli (znów gorącej), ale wreszcie – jakoś koło południa – udaje nam się wysuszyć dupska i ruszyć w drogą powrotną.
Niemal tracimy nadzieję na to, że zobaczymy orangutana, ale podczas krótkiego postoju na posiłek i gadkę o polityce, jeden z przewodników zauważa pomarańczowy kształt bujający się wśród drzew. Dorodna sztuka przemieszcza się majestatycznie niedaleko od nas, a my w panice chwytamy za aparaty, żeby zrobić chociaż jedno zdjęcie. Żadne z nas nie dysponuje porządnym sprzętem (2009, remember?), ale udaje nam się cyknąć kilka nieostrych fotek.
Podnieceni jak 14-latek, który pierwszy raz zobaczył cycki, resztę drogi spędzamy na szczegółowym omawianiu doświadczenia, zupełnie zapominając, że wielką małpę widzieliśmy z 30 metrów. Tak czas mija nam do 18:00 (nie licząc kolejnej – bo jakże by inaczej – kąpieli w mijanej rzece), kiedy to dochodzimy do hostelu. Pierwszą rzeczą, jaką robimy, jest zamówienie zimnej coli. Potem walimy się w kimę. Musimy dobrze się wyspać, bo następny dzień to kolejny etap transportowy, pod koniec którego planujemy wylądować nad jeziorem Toba.
Witam chce zabrać drona Mavic mini do Wietnamu chciałbym się coś dowiedzieć na temat przepisów z góry dzięki za wszelkie informacje pozdrawiam
Mariusz
Hej – zgodnie z informacjami w sieci sytuacja jest dość niepewna. OFICJALNIE dron powinien być zarejestrowany w Wietnamie, w Ministerstwie Obrony. Jednakże jak do tej pory chyba nikomu nie udała się ta sztuka, a ludzie latają tam na pałę bez większych konsekwencji. Negatywne sygnały dotyczą lotniska w Danang, gdzie PODOBNO zdarzają się konfiskaty sprzętu po przylocie. Jednym słowem – bierzesz drona na własne ryzyko, ale nie jest ono szczególnie duże.