Rumunia na majówkę, czyli umiarkowanie świetny pomysł

Parę dni temu wróciliśmy z Beatą z majówki, którą tym razem spędziliśmy w Rumunii. Zanim zajmę się dokładniejszym omawianiem tego przeatrakcyjnego kraju, postanowiłem w jednym wpisie podsumować cały wyjazd… oraz przestrzec Was przed błędami, które można popełnić przy okazji takiego wypadu. Przy okazji zarzucę Was też zdjęciami, bo zrobiłem ich dzikie ilości.

Majówka w Rumunii – dlaczego TAK?

Bilety (LOTem) do Kluż-Napoki kupiliśmy jeszcze w zeszłym roku, za około 280 zł od osoby w obie strony, więc transport na miejsce można ogarnąć za naprawdę niewielkie pieniądze. Jak zwykle w przypadku krótszych wyjazdów, w Rumunii wynajęliśmy samochód i za tę przyjemność zapłaciliśmy circa 1000 zł, wliczając w to niemal 500 zł za benzynę (po cenach podobnych do tych w Polsce). Do tego doszło po 1000 zł na osobę za noclegi, wstępy i jedzenie, przy czym wszystkie te sprawy okazały się odrobinę droższe, niż się spodziewaliśmy. Mimo to, jak za wypakowany atrakcjami tydzień, wydaliśmy naprawdę niewiele i zakładany budżet przekroczyliśmy o jakieś 500 zł. W sumie Rumunię uznaję za stosunkowo tani cel podróży, choć pod tym kątem Mołdawia czy Ukraina na pewno wypadają lepiej.

Rumunia - wynajęty samochód

Tak prezentowała się nasza furka

Jeśli szukacie samochodu w Rumunii, możecie również skorzystać z poniższego linku. Wy znajdziecie tanią ofertę, a mi wpadnie kilka złotych na rozwój bloga i kolejne wyjazdy.RentalCars.com - samochód w Rumunii

Poza cenami, Rumunia kusi przede wszystkim SETKAMI atrakcji, często zlokalizowanymi dosłownie kilkanaście kilometrów od siebie. Jeśli dysponujemy samochodem, to w ciągu jednego dnia możemy „zaliczyć” po 5-6 punktów na mapie, nie męcząc się zbytnio przesiadywaniem w samochodzie. Jeśli mamy duszę odkrywcy, to znajdziemy tu też wiele miejsc pominiętych w najpopularniejszych przewodnikach, co często gwarantuje nam wyłączność na ich zwiedzanie. Dotyczy to przede wszystkim mniej znanych zamków czy kościołów warownych w Transylwanii.

Rumunia - zamek Cornis

Jedna z takich „pominiętych” atrakcji – zamek Cornis

Wreszcie, dopisała nam pogoda. W ciągu dnia temperatura wahała się w zakresie 25-30 stopni, więc było cieplej niż w Polsce. Można nawet powiedzieć, że w południe upał mocno dawał się we znaki, choć przeszkadzał znacznie mniej niż deszcz, który kilkukrotnie zaskoczył nas rok temu w Mołdawii.

Ach, no i jeszcze długość dnia. Słońce zachodzące dopiero o 20:30 pozwala na wyciśnięcia z dnia wszystkiego, co się da, zwłaszcza jeśli nie mamy problemu z wcześniejszym wstawaniem na urlopach. My zrywaliśmy się najczęściej koło 8:30, więc mieliśmy naprawdę sporo czasu na pokonywanie kolejnych kilometrów kraju Vlada Tepesa.

Sybin - uliczka z łukiem

Złota godzina w Sybinie trwała jakieś 90 minut

Majówka w Rumunii – dlaczego NIE?

Mamy jednak także łyżkę – czy nawet trzy – dziegciu. Pierwszą z nich jest to, że Rumunii również mają wolne 1 maja, co sprawia, że najważniejsze atrakcje turystyczne kraju są oblegane w stopniu, który może przekroczyć Wasze najśmielsze oczekiwania. Kolejka do kopalni soli w Turdzie zawijała kilka razy, a na dole niektóre zejścia funkcjonowały w ruchu wahadłowym. Mieliśmy też naprawdę duże trudności ze znajdywaniem noclegów na bieżąco. Zarówno w Sighisoarze, jak i w Braszowie załatwiliśmy sobie łóżka rzutem na taśmę i przez resztę wyjazdu byliśmy zmuszeni rezerwować noclegi z wyprzedzeniem, co nie do końca nam odpowiadało (musieliśmy dojeżdżać do konkretnego miejsca, a nie zatrzymywać się tam, gdzie było nam wygodnie).

Salina Turda - kolejka

Koleja na schody do wyjścia

Poza hordami localsów-turystów, w majowej Rumunii było również pełno Polaków, którzy reprezentowali nasz kraj lepiej lub gorzej… choć zazwyczaj to drugie. Dość powiedzieć, że czasami po prostu nie przyznawaliśmy się do naszego obywatelstwa, bo po prostu wstydziliśmy się za rodaków, którzy z jakichś względów zawsze zachowywali się najgłośniej.

Ostatnią rzeczą in minus jest kwestia otwarcia trasy Transfogarskiej. Niestety, śnieg topnieje na niej dopiero w lato, w związku z czym w maju nie ma możliwości podjechania samochodem dalej niż do stacji kolejki linowej, znajdującej się na 22 kilometrze tej scenicznej drogi. Jeśli więc nie macie zacięcia trekkingowego i sporej ilości czasu, to właściwie nie ma opcji, żeby dostać się znajdującego na 85 kilometrze zamku Poenari, czyli cytadeli będącej prawdziwą siedzibą Vlada Tepesa, zwanego Draculą.

Trasa Transfogarska zamknięta

Dalej przejazdu nie ma… i nie będzie do lipca

Moja największa „rumuńska” porażka

Moją osobistą wtopą był z kolei… brak drona. Jako, że w Rumunii przepisy dotyczące latania bezzałogowcami są dość restrykcyjne, specjalnie na ten wyjazd zakupiłem małą maszynę (Zerotech DOBBY), ważącą niecałe 200 gr. Pech chciał, że dzień przed wyjazdem coś skaszaniło się z procesem ładowania baterii i wszystko wskazywało na to, że DOBBY poleci co najwyżej tylko raz i to w dół, kiedy pizdnę nim ze złości w jakąś przepaść. W przedwyjazdowym szale postanowiłem nie brać ze sobą również Mavica, który zgodnie z rumuńskim prawem musiałby zostać zarejestrowany, a każdy odbywany nim lot – zgłoszony z wyprzedzeniem. Jednym słowem, zostałem bez latającego aparatu.

Nie byłoby w tym nic specjalnie irytującego gdyby nie fakt, że sporo ludzi ma po prostu wyjebane na przepisy i tak czy siak zasuwa po rumuńskim niebie. Na zawieszone w powietrzu Mavici natknęliśmy się 3 razy, a moja wewnętrzna cebula za każdym razem zgrzytała z zazdrości zębami i życzyła pilotom rozwalenia maszyny. BARDZO żałuję, że nie przywiozłem w Rumunii żadnych zdjęć z powietrza i czuję się trochę jak sztywny frajer, którego karma bez powodu kopnęła w dupę. Ale cóż – życie.

Nasz wyjazd dzień po dniu

Podczas rumuńskiej majówki przejechaliśmy blisko 2000 km i odwiedziliśmy blisko 50 mniejszych lub większych atrakcji (czyli około 7 dziennie). Jeśli szukacie inspiracji na tygodniowy trip po tym kraju, to poniżej znajdziecie zgrubny gryplan, który da się szybko dostosować do Waszych preferencji.

Dni 1-2: Kluż-Napoka i Maramuresz

Resztkę dnia po przylocie spędziliśmy w Klużu-Napoce – mieście sympatycznym, acz nie dorastającym do pięt znanym, turystycznym miejscowościom leżącym na południe od niego. Następnego dnia od rana daliśmy dzidę na północ – w kierunku Maramureszu, po drodze natykając się na pierwszą nieplanowaną atrakcję, czyli kompletnie olany przez wszystkich (moim zdaniem niesłusznie) zamek Cornis. Naszym głównym celem był, rzecz jasna, Wesoły Cmentarz w Sapancie, ale po drodze wpadliśmy jeszcze do kilku drewnianych kościołów, które jednakże dup nam nie urwały. Z tego względu w drodze powrotnej z Cmentarza odpuściliśmy świątynie i zahaczyliśmy o wioskę Certeze, będącą podobno najbogatszą wsią w kraju. Faktycznie, cała miejscowość jest zawalona konkretnymi posiadłościami, choć nie tak oczojebnymi, jak się spodziewaliśmy. Po wszystkim znów wróciliśmy do Klużu.

Dni 3-4: Turda i Sighisoara

Dzień trzeci upłynął nam pod znakiem stania w kolejkach do Saliny w Turdzie oraz dziwnych plenerów zdjęciowych. Pomijając całkiem sympatyczny wąwóz w Turdzie, jedna „niezaliczona” atrakcja zaowocowała odkryciem opuszczonej elektrowni, mniej więcej w połowie drogi pomiędzy pominiętym przez nas Targu Mures a Sighisoarą. Miejsce tak nam się spodobało, że nawet zjedliśmy na miejscu, w efekcie ledwo znajdując nocleg w Sighisoarze, w której pojawiliśmy się późnym wieczorem. Tę przepiękną, ale wypełnioną przerażającą ilością turystów miejscowość zwiedziliśmy dnia następnego, po czym śmignęliśmy na południe, do Braszowa, po drodze zahaczając o dwa kościoły warowne (w Bunesti i Viscri), oraz kompletnie odjechaną cytadelę w Rupei. Pomimo dość wczesnego dojazdu do Braszowa, tu również mieliśmy niemałe problemy ze znalezieniem wolnej kwatery na noc.

Dzień 5: Braszów i okolice

Sam Braszów zwiedzaliśmy raczej w „taryfie wieczornej”, delektując się przy okazji śliwowicą, do której wolny dostęp dostaliśmy w gratisie do noclegu. Jeśli chodzi o resztę dnia, to w iście diabolicznym tempie odwiedziliśmy zamek w Branie (na WIELKI minus), cytadelę w Rasznowie (na spory plus) oraz dwa kolejne kościoły warowne, w tym znaną „fortecę” w Prejmer. Przez ogromniaste kolejki, gigantyczny korek oraz potworne ceny biletów w zamku w Branie, postanowiliśmy zupełnie odpuścić pałac w Peles, podobnie jak leżącego nieopodal skalnego „Sfinksa”, do którego da się podjechać kolejką linową z miasteczka z Busteni.

Tragedia w Branie

Zamek w Branie był największym zawodem naszego majowego wypadu do Rumunii. Nie dość, że przeżywał istne oblężenie turystów (byliśmy tam centralnie 1 maja), to jeszcze za 40 lei opłaty wstępnej (circa 40 zł od osoby!) otrzymaliśmy wyłącznie szybką przebieżkę po klaustrofobicznych, mało intersujących wnętrzach. Moim zdaniem, w tym konkretnym przypadku zamek spokojnie można obejrzeć tylko z zewnątrz.

Zamek Bran - kolejka

Kolejki pod Branem były masakryczne

Dni 6-8: Od Sybina do Klużu

Dzień 6 rozpoczął się od absolutnego top-of-the-tops, czyli wizyty w niedźwiedzim sanktuarium LiBearty, w którym przywitaliśmy się z około dwudziestką z niemal setki zgromadzonych tam miśków brunatnych. Po odwiedzinach w mało znanym, skalnym klasztorze Schitul Sinca Veche oraz obejrzeniu cytadeli w Fogaraszu, nie zdążyliśmy już na wjazd kolejką nad jezioro Balea na trasie transfogarskiej. Musieliśmy wrócić na nią następnego dnia rano, po nocy spędzonej w Sybinie – mieście, w którym złota godzina była dla nas wyjątkowo łaskawa. Po trasie wpadliśmy jeszcze do ruin klasztoru w Carcie, by potem długim, autostradowym strzałem popędzić do Hunedoary, gdzie długo zbieraliśmy szczęki z ziemi.

 

Cudo w Hunedoarze

O ile zamek w Branie był największą wyjazdową porażką, o tyle zamek Korwina w Hunedoarze po prostu rozwalił nam tyłki. Ta przepiękna budowla to może niewiele niższy koszt (30 lej od osoby), ale za to blisko 2 godziny kręcenia się po świetnie opisanych, zróżnicowanych i dobrze przygotowanych pomieszczeniach, korytarzach i wieżach. Jest to absolutnie jeden z najciekawszych zamków, w jakich w życiu byłem.

Rumunia - zamek w Hunedoarze

Zamek Corvina – absolutne nr 1 wyjazdu

Ostatni dzień wyjazdu rozpoczął się spacerkiem po ulicach wielkiej, ale niezbyt porywającej cytadeli w Alba Julii, po której w spacerowym tempie ruszyliśmy – przez Aiud i Turdę (tu Beata zarządziła postój na zakup pamiątek, dzięki czemu przekonaliśmy się, jak mało ludzi wpada do Saliny w dniu roboczym) – z powrotem na lotnisko w Klużu. Na godzinkę przed odlotem zjedliśmy ostatnie papanasi w restauracji Roata w Klużu-Napoce (ten rumuński deser na zawsze wyrwał nam kawałek serca… i zapewne na stałe podniósł poziom cukru), po czym zebraliśmy się na samolot, który – a jakże – oczywiście się opóźnił.

Papanasi - rumuński deser

Papanasi jedliśmy praktycznie codziennie

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne notki o Rumunii lub polubić mój blog na Facebooku, gdzie na bieżąco informuję o nowych wpisach i wrzucam dodatkowe treści.

komentarze 2

  1. An Ja 19 maja 2018
    • Brewa 20 maja 2018

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?