Singapur AD 2009 – pierwsze starcie

Kiedy tylko postawiłem stopę w hali przylotów singapurskiego lotniska, natychmiast podeszło do mnie dwóch policjantów. Jeden z nich miał rysy typowo azjatyckie i groźnie marszczył brwi, drugi natomiast był czarny jak smoła, ale jednocześnie życzliwie uśmiechnięty. Bez zbędnych ceregieli zabrali mnie do niewielkiego pomieszczenia na tyłach terminalu, gdzie rozpoczęło się klasyczne przesłuchanie w stylu bad cop–good cop.

Nożownik z Polski

Co takiego zrobiłeś?, zapytacie?

Już tłumaczę. Nie wiem, czy pamiętacie, ale podczas pobytu w Yogyakarcie udało mi się nabyć niestandardową pamiątkę, jaką był kris – rdzennie malajskie ostrze o zygzakowatym kształcie, będące jednym z symboli Indonezji (więcej na temat krisa dowiecie się z jednego z odcinków mojego video-cyklu jedź, BAW SIĘ!+: KLIK!). Broń z odwiedzanych krajów przywożę od wielu lat, za każdym razem transportując ją w bagażu nadawanym, uprzednio dobrze ją zabezpieczając. Jak się jednak okazało, przywożenie JAKIEJKOLWIEK broni do Singapuru jest zakazane, a – ze względu na panujące w tym kraju drakońskie regulacje prawne – nawet surowo karane. Well, bummer.

Ten drugi fakt został mi szybko i dobitnie wyłożony przez złego glinę – na oko rdzennego mieszkańca Azji, a być może nawet półwyspu malajskiego. Broń, kontynuował zły glina, zostanie skonfiskowana, a my mamy za zadanie sprawdzić, czy należy się także dodatkowa kara. Na chwilę zawisło nade mną widmo pręgierza.

Nie powiem, że byłem przestraszony, ale na pewno nieco zdziwiony. Rok wcześniej kupiłem w Tajlandii miecz paradny o długości niecałego metra, który następnie przewiozłem przez Laos i Kambodżę, a następnie bez problemów dowiozłem do Polski. Być może moje szczere intencje zostały odczytane przez dobrego glinę (o ewidentnie afrykańskich korzeniach), który poprosił mnie o wytłumaczenie, dlaczego wjeżdżam do Singapuru z niebezpieczną bronią kłutą.

Zgodnie z prawdą wyłożyłem obu panom, że jest to nietypowa pamiątka, która ma zasilić moją kolekcję, oraz że wydałem na nią 80 dolców, która to kwota (biorąc pod uwagę całość mojego budżetu wyjazdowego) była dość znacząca. Z tego względu wolałbym broń zachować, jednocześnie nie lądując na 3 lata w singapurskim więzieniu. Dobry glina wyraził szeroko pojęte zrozumienie, zły tylko się skrzywił, coś tam wymamrotał, po czym zabrał dobrego kolegę z pokoju.

Po 10 minutach suspensu obaj policjanci wrócili do pomieszczenia z kartką papieru. Kartka okazała się tymczasowym zezwoleniem na posiadanie towaru zabronionego, a mój podpis na dole oznaczał, że biorę na siebie pełną odpowiedzialność w wypadku, w którym ktoś owym towarem zostanie zasztyletowany w ciemnej, singapurskiej uliczce. Obaj policjanci pouczyli mnie dodatkowo, że najsensowniejszym pomysłem będzie noszenie sztyletu cały czas przy sobie (wraz z pozwoleniem) lub zamknięcie go w jakimś sejfie. Po odebraniu ode mnie kopii oświadczenia, panowie odstawili mnie z powrotem do hali przylotów, życząc miłego pobytu w Singapurze. Cała ta przygoda sprawiła, że musiałem przysiąść jeszcze na chwilę w tamtejszym Burger Kingu i wciągnąć porządny zestaw.

Przygoda z policją była początkiem słodko-gorzkiej znajomości z Singapurem – państwem-miastem, które obecnie uwielbiam… choć nie w wyniku swojej pierwszej wizyty na miejscu. Ten dziwny, azjatycki twór pokochałem dopiero po 2012 roku, kiedy trafiłem do niego po raz drugi, przy okazji wyprawy na Filipiny. Nie wybiegajmy jednak zanadto w przyszłość (czy tam przeszłość).

Singapur - Wielki Durian

Bang! Wielki Durian!

Singapur z roku 2009 mocno różnił się od tego, który możemy odwiedzić dzisiaj. Przeglądając zrobione na miejscu zdjęcia i filmy (w zabójczej rozdzielczości 360p), wyraźnie dostrzegłem zmiany, które zaszły w tym mieście zaledwie w ciągu 3 lat. Będąc na miejscu po raz pierwszy, trafiłem do bogatej metropolii, która jednak nie zachwyciła mnie niczym totalnie niezwykłym. Owszem – z przyjemnością przeszedłem się przez Orchard Road, zahaczyłem o Raffles Hotel (gdzie nie wypiłem słynnego Singapore Sling, bo nie było mnie na to stać), popatrzyłem na Wielkiego Duriana i zagłębiłem się w uliczki Little India, gdzie zresztą nocowałem. 9 lat temu nie miałem jednak okazji przejść się po mesmerycznym parku super-drzew pod hotelem Marina Bay Sands czy odwiedzić park rozrywki Universal Studios Singapore, bowiem żadna z tych rzeczy jeszcze nie istniała. Co ciekawe, wśród filmów z mojego singapurskiego pobytu sprzed dekady znalazłem poniższy, na którym widać, jak słynny hotel Marina Bay Sands dopiero się buduje.

 

Tak naprawdę, ze znanych atrakcji na miejscu udało mi się zobaczyć słynny, rzygający wodą pomnik, kilka świątyń oraz nasraną dziwnymi rzeźbami, przyrzeczną promenadę, będącą jednocześnie najważniejszym lokalnym centrum biznesowym. A – no i zrobiłem zakupy.

Singapurskie wyprzedaże

Tak naprawdę to właśnie zakupy sprawiły, że Singapur z 2009 roku zajął w moim sercu pozycję nieco wyższą niż „do przeżycia”. Okres wakacyjny to tradycyjny sezon wyprzedażowy, a w tym państwie-mieście nasycenie markowymi sklepami na metr kwadratowy jest doprawdy przerażające. To właśnie tu po raz pierwszy mogłem do woli wybiegać się po sklepach poświęconych WYŁĄCZNIE wydawnictwom komiksowym DC czy MARVEL, czy outletach z końcówkami limitowanych serii odzieżowych. Moja fascynacja brandem Adidas Originals właśnie się rozpoczynała, a Singapur skutecznie ją podsycił, karmiąc choćby iście pojebanymi ciuchami kolaboracji Adidas x Jeremy Scott (wpiszcie sobie w Google i bądźcie dogłębnie zdziwieni). Nie to, żebym był jakąś pokręconą fashionistką, ale jak raz złapię bakcyla zakupowego, to trudno mnie zatrzymać.

Singapur - sklep DC Superheroes

Iiiik!

Problem w tym, że ten zakupowy nie był jedynym bakcylem, jakiego w Singapurze złapałem. Traf chciał, że tutejsze klimatyzowane pomieszczenia (włącznie z tymi z centrów handlowych, w których przeważnie także się posilałem) momentalnie obudziły niedoleczone przeziębienie, które dorwało mnie pod wulkanem Bromo na Jawie. Niewyleczone do końca gardło zaczynało dawać mi w kość punkt o 20:00 obu dni spędzonych na miejscu, a objawiało się to nieustającym i w cholerę męczącym kaszlem, który uniemożliwiał mi jakąkolwiek bardziej składną komunikację werbalną. Bez kitu – nie byłem w stanie wypowiedzieć jednego, pełnego zdania, bez przynajmniej dwukrotnego przystanku na atak kaszlu. Zmuszony do przemierzania ulic państwa-miasta w ochronnej maseczce (prośby o jej noszenie przez chorych znajdziecie w każdym miejscu publicznym), szybko doszedłem do wniosku, że lepiej po prostu wcześniej się kłaść i wstawać rano z nieco mniej irytującymi objawami. Nie powiem – podziębienie na miejscu na pewno również mocno wpłynęło na to, że do czasów kolejnego pobytu Singapur kojarzył mi się raczej z przemęczeniem i nudą.

Singapur - metro

Tu nawet nie ważcie się wchodzić z katarem… albo gumą do żucia

Clue tej niezbyt spójnej historii jest podobny do wniosków, które opisałem już przy okazji postu o mojej rewizycie w gruzińskiej stolicy – Tbilisi. Zdecydowanie warto dać pewnym miejscom drugą szansę, a już zwłaszcza tym, z których nasze wspomnienia bywają rozmyte (z różnych powodów) albo niekompletne (na przykład ze względu na upływ czasu). Gdybym swoją opinię o Singapurze oparł tylko na jednej wizycie w 2009 roku – zaczętej od policyjnej pogadanki i zakończonej obsesyjnym połykaniem tabletek na gardło – zapewne do dziś sądziłbym, że jest to miasto przeciętne i interesujące tylko dla zakupoholików. Na szczęście trafiłem tam drugi raz zaledwie trzy lata później i momentalnie się zakochałem.

Singapur - uliczka

No, może nie w takich miejscach, ale jednak…

Coś czuję, że chyba najwyższa pora wrócić do Azerbejdżanu.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2009 roku oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

komentarze 2

  1. Andrzej Makowski 29 lipca 2018

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?