Narodziny samodzielności, czyli Melaka na matoła

Niesamowite jest to, jak zmieniają się nie tylko czasy, ale i ludzie. Kiedy czytam swoje spisane na kolanie wspomnienia z malezyjskiej Melaki, w której pojawiłem się dosłownie na niecałą dobę, to bierze mnie śmiech pusty, pół na pół ze smutkiem nad moją ówczesną, ogólną nieogarniętością.

(Kolejny) incydent na granicy

Oczywiście, dojazd z Singapuru do Melaki (przeprowadzony za pośrednictwem transportu autokarowego w cenie 22 singapusrkich dolców) nie obył się bez kolejnego incydentu. Ponownie poszło o indonezyjski kris, który miałem w bagażu i ponownie zawisło nade mną widmo jego utraty. Kiedy jednak pokazałem pogranicznikowi papier, który uzyskałem na broń w Singapurze, gość momentalnie zamknął jadaczkę i pozwolił mi zachować sztylet. Oto, jaki autorytet ma singapusrkie prawo – nawet pomimo tego, że przecież ma się nijak do malezyjskiego.

W swoich zapiskach widzę na przykład wzmiankę o tym, że zaraz po przyjeździe „trochę pokręciłem się po centrum” Melaki. Pomijając kompletny brak jakichkolwiek konkretów, z owego kręcenia się pamiętam głównie wizytę z przeraźliwe zimnym (bo klimatyzowanym) centrum handlowym, w którym z uporem maniaka szukałem stanowiska American Donuts. Czemu? Nie pamiętam. Najwyraźniej miałem ochotę na pączki i nic więcej mnie ówcześnie nie interesowało. Słowo daję, chętnie dałbym teraz w łeb swojej młodszej wersji.

Melaka - centrum

Centrum Melaki – w tle: wspomniane centrum handlowe

Moim głównym problemem w Melace było to, że właściwie nie planowałem wizyty w tym mieście i znalazłem się w nim bez przygotowania. Każdy rozsądny człowiek kieruje się w takim wypadku do informacji turystycznej, ale mi najwyraźniej nie przyszło to do głowy. Zamiast tego czytam w swoim pamiętniczku z tego okresu, że – uwaga: wychodzę z hostelu chwilę po 9 i trochę kręcę się po mieście, desperacko szukając czegoś ciekawego do roboty. Najfajniejsze okazuje się muzeum marynistyczne, w którym robię sobie Grono-foty. GRONO-FOTY! Kojarzycie nieistniejący już, polski serwis społecznościowy Grono? No więc młody Brewa zrobił sobie w muzeum marynistyki w Melace zdjęcia, które CHCIAŁ WRZUCIĆ NA GRONO! Bez kitu, ktoś powinien był mnie wtedy walnąć w głupi garniec. Ale nie, młody, pozbawiony przewodnika Brewa pokręcił się po starej części miasta, po czym wrócił do hostelu, zabrał rzeczy i pojechał na dworzec z nadzieją na to, że uda mu się przebookować bilety na wcześniejszą godzinę. Dlaczego? Bo tak strasznie się nudził. Aż trudno mi uwierzyć, że niecałe 10 lat temu napisałem coś takiego…

Melaka - Muzeum marynistyczne

GRONO-FOTA jak się patrzy!

… Tym bardziej, że Melaka jest w sumie (i w teorii) dość interesującym, choć może nie urywającym dupę miastem. Na swoich zdjęciach widzę na przykład, że byłem w całkiem ładnej, niegdyś portugalskiej twierdzy A Famosa, pod słynnym Kościołem Jezusowym oraz w dwóch sympatycznych świątyniach. Najśmieszniejsze jest jednak to, że w mojej relacji wyraźnie wybrzmiewa niezadowolenie z tego, że w mieście nikogo nie było. Nie wiem, czy 10 lat później jest choćby minimalna szansa na to, by to pieprzone (i faktycznie interesujące) Muzeum Marynistyki mieć TYLKO dla siebie, ale aż trudno mi uwierzyć w transformację, jaką moja psychika przeszła od tego czasu.

Melaka - kościół chrystusowy

Kościół chrystusowy w Melace

Tak czy owak młody, nieświadomy jeszcze życia Brewa trafił wreszcie na dworzec autobusowy, skąd następnie udał się do Kuala-Lumpur. Tam spędził noc w hostelu, do którego został zaproszony przez sprytnego naganiacza (ponownie – dziś aż mi się nóż w kieszeni otwiera), a następnie śmignął na lotnisko o 5:00 nad ranem, po drodze wciągając jeszcze jakąś bułę w 7-Eleven. Pewnie wtedy, niemal 10 lat temu, był z siebie bardzo zadowolony i pełny wiary w to, że widział kawał Indonezji, a do tego jeszcze zahaczył o Malezję i Singapur.

Malezja - Kuala Lumpur

Stolica Malezji o 6:00 nad ranem

No cóż. Z perspektywy czasu z chęcią usadziłbym tego małego gnojka przed sobą i nawciskał mu za to, jak wiele miejsc i atrakcji mu umknęło. Przez niego będę musiał pojechać do tych krajów jeszcze co najmniej raz, żeby zobaczyć wszystko to, co on uznał za mało ciekawe, nudne albo niewarte zachodu. A najgorsze, że będę miał na to znacznie mniej czasu niż on – student na wakacjach, szczodrze dysponujący tymi kilkoma dodatkowymi dniami, które teraz stanowią u mnie o być albo nie być sensowności urlopu.

Z drugiej jednak strony – kiedy o tym myślę, to pewnie ostatecznie powinienem mu raczej podziękować. Ten samodzielny, tygodniowy rajd po obcym kontynencie uświadomił mi dobitnie, że do podróżowania na własną rękę nie potrzebuję żadnej pomocy. Siedząc w samolocie zmierzającym do Londynu byłem już pewien, że następną podróż w 100% zorganizuję sam. I tak też się zresztą stało, choć kierunek był zgoła inny.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2009 roku oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?