Wietnam 2011 – niebanalny wstęp

Moja Wyprawa do Wietnamu w 2011 roku zaliczała się do najbardziej popierdolonych wyjazdów, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się zorganizować. Przede wszystkim – w wyjeździe udział wzięli sami młodzi mężczyźni o statusie singli, co zwiastowało liczne incydenty o charakterze alkoholowym, narkotykowym i ogólno-erotycznym.  Zwiastuny te, rzecz jasna, faktycznie się ziściły, tym bardziej, że pod koniec przygody w Wietnamie trafiliśmy jeszcze na parę dni do Bangkoku. Nie to jednak, żebyśmy w tym czasie tylko się bawili. Po srogich, niemal cowieczornych popijawach, karnie wstawaliśmy najpóźniej o godzinie 10:00 i pod moim srogim spojrzeniem nakurwialiśmy po wietnamskich atrakcjach turystycznych, by z tego kraju przywieźć coś więcej niż rzeżączkę i marskość wątroby. Zanim jednak przejdę do opisu naszych ekscesów oraz tego, co udało nam się przeżyć i zobaczyć, nie wolno mi pominąć prezentacji uczestników wyprawy oraz opisu dwóch zdarzeń, które miały miejsce jeszcze w Polsce, a które mocno zaważyły na kształcie Wyprawy.

Zgrana ekipa to podstawa

Zgrana ekipa to podstawa

Wietnam 2012 – dramatis personae

W wietnamskiej Wyprawie udział wzięły cztery niebanalne osobowości, których w normalnych warunkach prawdopodobnie nigdy nie spotkalibyście w tym samym pokoju. Oto i one:

Brewa, czyli ja – tu nie będę się rozpisywał, bo czytelnicy mojego bloga na pewno wiedzą już o mnie więcej, niż moja matka. Pamiętajmy jednak, że jestem chamem i prostakiem bez klasy, który nie dość, że nie ma gustu w kwestii ubierania się, pije tylko przeterminowane piwo i przeklina w każdym zdaniu, to z jakiejś przyczyny uwielbia, kiedy plan wyjazdu bierze w łeb i trzeba kombinować na bieżąco. Wietnam był pod tym względem istnym rajem na ziemi.

Lucjan – czytelnicy poznali już Lucka przy okazji mojej relacji ze Svalbardu. Człowiek przysadzisty, ówcześnie mocno przy kasie i wyraźnie dający znać o tym fakcie. Ten przesympatyczny facet za jednym ruchem alkoholowej różdżki zamieniał się w naszego wyjazdowego kafara, który potrafił przepić każdego i każdemu przypierdolić, jeśli zaszła (bądź nie) taka potrzeba. Biorąc Lucka na wyjazd do Wietnamu mogłem być pewien, że ktoś na pewno dostanie z wieży, choć już drugiego dnia boleśnie przekonałem się o tym, że tym kimś mogę być także ja.

Adaś – kumpel Lucka, co do udziału którego w wyjeździe byłem początkowo mocno sceptyczny. Pod kątem posiadanej klasy, Adaś jest praktycznie na drugim końcu osi, której początek zajmuję ja. Adaś ubiera się jak pieprzony dżentelmen, zawsze ma w bagażu kilka koszul oraz dobranych do nich muszek, a na propozycję kupienia kilku podróbek w Bangkoku zareagował szczerym oburzeniem (inna sprawa, że rok później, na Filipinach, nie miał już takich obiekcji). Podobnie jak z Lucka, po alkoholu z Adasia również wychodził jednak potwór imprezowy, który pożerał wszystko na swojej drodze – głównie były to pieniądze.

I wreszcie

Kusza – Kusza też ma imię (Paweł), ale nie jestem pewien, czy ktokolwiek poza mną o tym pamięta. Chłopak był KOMPLETNĄ wyjazdową dziewicą, która nie dość, że nigdy wcześniej nie była za granicą dalej niż w Czechach, to praktycznie każdą rzecz związaną w podróżą przeżywała na Wyprawie po raz pierwszy. Tak było między innymi z lotem samolotem, jedzeniem sushi, kontaktem z prostytucją czy zasypianiem w kiblu na niewłaściwym piętrze hostelu (do tego niebawem wrócimy). Kusza tak się wczuł w tę całą duchową przemianę, że specjalnie na wyjazd ogolił się na łyso, co poskutkowało zaskakują premią od karmy. Był bowiem za każdym razem zapraszany do wewnętrznych części odwiedzanych przez nas buddyjskich klasztorów.

Wietnam - chłopaki

Trzech na czterech w Hanoi

Z Kuszą wiąże się jednak jedna z dwóch historii, o których wspomniałem na początku. Oto i ona:

Jak Kusza pojechał do Wietnamu

To było parę miesięcy przed naszym wylotem. W Wyprawie miały początkowo uczestniczyć tylko trzy osoby i nic nie wskazywało na to, że nasz skład się powiększy. Wtedy jednak do kin weszła druga, wyśmienita część komedii Kac Vegas, o podtytule Kac Vegas w Bangkoku. Ziarno zostało zasiane – teraz musiało tylko trafić na odpowiednio pijanego farmera.

Traf chciał, że na film wybrałem się wraz z kilkoma osobami, pośród których był Lucjan, ale także właśnie Kusza. Film wszystkim się podobał, a osadzenie fabuły w Bangkoku praktycznie zdecydowało o tym, że to miasto trafiło do planu naszej wycieczki. Gdyby było inaczej, Lucek prawdopodobnie by się powiesił, chociaż niekoniecznie dlatego, że nie miałby wtedy szansy spotkać sławnych, tajskich ladyboys.

Z nie do końca zapamiętanej przeze mnie przyczyny, po kinie miała miejsce jakaś imprezowa poruta. Zostało wypite, zostało zdecydowane, że idziemy na jakąś vixę i od słowa do słowa, wszyscy najebali się jak szpaki, a część składu skończyła noc u mnie w mieszkaniu, dogodnie pozbawionego obecności rodziców. Wśród owej części był także Kusza, dla którego – niespodzianka – było to jedno z pierwszych doświadczeń tego typu.

Co zrobił Kusza? Kusza wstał rano, kulturalnie się pożegnał, a następnie pojechał do centrum, wszedł do biura Aeroflotu i kupił jeden bilet do Hanoi w dwie strony, płacąc za niego circa 2500 zł. I to było już na pewno pierwsze tego typu doświadczenie w jego życiu. Pomijając fakt tego, że chłopak poleciał na totalnym oldschoolu i kupił bilet W BIURZE PRZEWOŹNIKA, to jego telefon po tym fakcie sprawił, że pokochałem tego człowieka (hola, hola – tylko chwilowo) całym sercem. Oto ktoś na pełnym spontanie, mając na koncie tylko tyle kasy, by mieć na Wietnam i nic więcej, poszedł i po prostu kupił bilet do kraju, o którym wiedział tyle, że kiedyś Amerykanie dostali tam srogo w dupala. Jeśli będziecie kiedyś chcieli przekonać kogoś, że marzenia da się łatwo spełniać, to przedstawcie mu przykład Kuszy.

Kusza i ropucha

Kusza i ropucha

To jednak nie wszystko.

Urodzinowa krotochwila

Historia z Kuszą była budująca i generalnie stawia go w dobrym świetle. Dla równowagi opowiedzmy więc jeszcze taką, która obrazuje mnie jako skończonego debila.

Oto na jakieś 3 tygodnie przed samym wyjazdem miała miejsce dość epicka impreza urodzinowa, której byłem nieskromnym organizatorem. Alkohol lał się gęsto, sala była wydzielona, osób było sporo – generalnie standard, bo Brewa lubi, jak jest po bandzie. No to było.

Paręnaście minut po 1:00 w nocy doszliśmy do wniosku, że najwyższa pola mykać z lokalu na dalsze picie. Była końcówka ciepłego lata (urodziny mam w sierpniu), więc naturalnym wyborem była jedna z imprezowych barek cumujących nad Wisłą, tym bardziej że do rzeki mieliśmy rzut suchym beretem. Do przejścia mieliśmy zaledwie kilkaset metrów, ale los sprawił, że – mniej więcej w połowie drogi –  moje oczy napotkały niestandardowy widok. Oto na jednym ze słupów sygnalizacji świetlnej przy Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego, w skrócie zwanej BUWem, ktoś zawiesił (tak – ZAWIESIŁ – konkretnie jakieś 1,5 metra nad ziemią) rower.

Trzeba Wam wiedzieć, że kiedy jestem pijany, to można mnie namówić do wszystkiego, a już zwłaszcza wtedy, kiedy ktoś rzuca słowa a zakład że…. To bardzo zgubna cecha i nie polecam jej posiadania, ale ma tę zaletę, że czasem dzięki niej powstają naprawdę dobre (i cholernie głupie) historie. W tym przypadku wszystko zaczęło się, oczywiście, od rzuconego od niechcenia: Brewa, a zakład że nie wejdziesz na ten rower? Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać.

Minutę później już praktycznie stałem na jednym z pedałów, kiedy stało się nieuniknione. Studencka, tania linka mocująca puściła, a cały rower – ze mną uczepionym kierownicy – zjebał się z hukiem na ziemię. Niestety, poza tym, ze walnąłem dupskiem w ziemię, to w tym samym momencie dostałem również w łeb kierownicą: równiutko w przestrzeń pomiędzy nosem a zębami, którą kiedyś mamusie określały jako miejsce, za które trzymał aniołek, jak znosił dziecko na ziemię… No więc mój aniołek nie był wtedy ze mnie zadowolony.

Po pierwszym szoku nie zobaczyłem gwiazd, planet czy tunelu ze światłem na końcu. Zobaczyłem za to, że krwawię z mordy jak świnia, a skórę od wargi aż do nosa mogę podnieść jak kurtynę w Teatrze Wielkim. Bolało jak skurwysyn, a juchy było tyle, że zaczęło mi się kręcić w głowie. Trzeba było działać.

Ktoś trzeźwo myślący przyniósł szklankę z lodem, która jednak niewiele pomogła. Drżącym głosem poprosiłem dwie bliskie mi osoby, żeby wpakowały mnie do taksy i zabrały do szpitala na Solcu, który szczęśliwie znajdował się tuż obok. Tam zadziała się standardowa historia: zamiast przyjąć mnie od razu, dostałem serię niedyskretnych pytań o to, czy płacę ZUS, a następnie o to, czy jestem trzeźwy. Rzecz jasna byłem spruty jak sokół po złej taksydermii, także na wizytę u chirurga musiałem poczekać kolejne 30-40 minut. Ten piękny czas spędziłem pomiędzy jegomościem, który otwierając piwo łokciem pociągnął sobie kapslem przez mięsień aż do nadgarstka; a eskortowanym przez dwóch funkcjonariuszy Policji facetem, którego twarz wyglądała jakby uderzył w nią pociąg relacji Warszawa-Koluszki. Było super, nawet pomimo tego, że nikt się nie odzywał.

Wreszcie przyszła pora na szycie. I tu rozegrał się prawdziwy dramat.

Jestem generalnie zwolennikiem szczepień, w związku z czym parę dni wcześniej byłem w którejś z placówek medycznych celem przedłużenia tychże. Traf chciał, że jednym z nich było szczepienie na tężec. Kiedy – już właściwie mentalnie trzeźwy – zobaczyłem, że pielęgniarka zamiaruje załadować mi w ramię solidnej wielkości igłę, zacząłem wić się jak piskorz i pluć nasiąkniętymi krwią tamponami. Lekarz, przekonany, że boję się zastrzyków, kazał mi leżeć spokojnie, ale kiedy wreszcie udało mi się wyartykułować, że na tężec byłem szczepiony kilka dni wcześniej, wyraźnie przestraszył się tego, co by było, gdybym go nie ostrzegł. Zasadniczo, w ekstremalnych przypadkach, podanie dodatkowej dawki szczepionki może prowadzić nawet do wywołania choroby, na którą jest się szczepionym.

Potem już poszło jak z płatka. Szycie oczywiście odbyło się bez znieczulenia, bo pacjent był pijany jak wół. Potem poszedł opatrunek, wypis i przykazanie, żeby jechać do domu i zgłosić się na zdjęcie szwów za jakieś dwa-trzy tygodnie…

Czyli mniej więcej wtedy, kiedy wyjeżdżaliśmy do Wietnamu.

Dość powiedzieć, że szwy byłem zmuszony zdjąć sobie prywatnie, u ojca mojego przyjaciela Tomka, będącego chirurgiem. Robiłem do dosłownie na dzień przed odlotem, modląc się o to, żeby rana zaleczyła się na tyle, bym przy pierwszym uśmiechnięciu się nie otworzył jej ponownie. Ergo, przez cały wyjazd do Wietnamu zmuszony byłem oszczędzać usta, a  jako że jestem cholernie gadatliwy, to było to niezwykle uciążliwe. Nie mówię już nawet o tym, co by się stało, gdybym na miejscu wpadł na pomysł podjęcia się kolejnego, kretyńskiego zakładu…


I tak to wyglądało. Czterech singli, w tym jeden z pozszywaną mordą, udających się na trip życia do kraju słynącego z wojny, taniego alkoholu i dostępu do podejrzanego zielska. To nie mogło skończyć się dobrze… ale skończyło się zajebiście. Szczegóły w kolejnych wpisach.

P.S. po szyciu w szpitalu na Solcu oczywiście nie poszedłem do domu, tylko wróciłem do imprezowego towarzystwa i rozwaliłem jeszcze dwa browary, podczas kiedy pomysłodawca wsiadania na wiszący rower podrywał młode dupery na litość do mnie. To dość dobitnie wskazuje na mój ówczesny stan umysłowy. Byłem, proszę ja Was, skończonym debilem… Ale przynajmniej dobrze się bawiłem.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2011 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

komentarze 3

  1. Lucjan 16 października 2018
    • Brewa 16 października 2018
      • Lucjan 17 października 2018

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?