Flagowa historia z Hoi An
Hoi An. Jedna z najważniejszych, „miejskich” atrakcji Wietnamu, będąca kolorową wizytówką tego kraju. To piękne, historyczne miasteczko przez wieki było jednym z handlowych centrów kraju, a swój obecny, niemal nietknięty przez czas wygląd zachowało dzięki kilku czynnikom. Pierwszym z nich były mniejszości narodowe. Japończycy przestali się tu pojawiać w XVII wieku, kiedy ich kraj postawił na izolacjonizm; Chińczycy natomiast nie dość, że wpadali tu jeszcze długo, to pobudowali na miejscu swoje kongregacyjne hale zgromadzeń (hoi quan), od których osiedle wzięło swoją nazwę. Pomimo niemal kompletnego zniszczenia miasteczka podczas Powstania Taysonów (czyli buntu chłopskiego, który wybuchł w tych okolicach w 1771 roku), osiedle zostało szybko odbudowane, a Francuzi umościli w nim sobie wygodne gniazdko, będące ich centrum administracyjnym dla regionu. Wreszcie, nawet podczas wojny z 1968 roku Hoi An wyszło obronną ręką (cegłą?), jako że obie strony zdołały się dogadać co do tego, by nie narażać go na szwank.
Ale, ale – tak naprawdę, to ja nie o tym. Pomimo tego, że Hoi An faktycznie jest miasteczkiem wybitnie wręcz przystojnym i bombardującym zmysły niespotykanym kolorytem, to w mojej pamięci zapisało się przede wszystkim jako tło najbardziej pojebanego pijackiego ekscesu, jaki odwaliliśmy z chłopakami będąc w Wietnamie. Przygotujcie się na – tak, tak – FLAGOWĄ historię z tego wyjazdu. DOSŁOWNIE.
Wieczorem w Hoi An można się pobawić. Pomijając wczesno-wieczorne atrakcje w stylu porozstawianych wszędzie budek z żarciem, urokliwie oświetlonych za pomocą różnego rodzaju lampionów; miasteczko to jest (albo było – za „naszych czasów”) jednym z niewielu w Wietnamie, w którym faktycznie można zaimprezować do rana. Nam nie udało się tylko dlatego, że poczuliśmy zew przygody.
Zaczęło się niewinnie. Po połowie dnia spędzonej w transporcie i znalezieniu sensownego hotelu (cena pokoju: 17$, w komplecie: ogólnodostępny basen, klima, lodówka, kapcie kąpielowe i miły w dotyku, acz nieco pedalski szlafrok), nie mieliśmy już siły na zwiedzanie, które zamiarowaliśmy uskutecznić dnia następnego. Nie byliśmy jednak ostatnimi ciotami i – jak to my – wyszliśmy sobie na to niewinne „jedno małe piwko”.
Półtorej godziny później, po opróżnieniu pobliskiego baru z całego zapasu tutejszej wersji bia hoi, a także w towarzystwie dwóch spotkanych przypadkowo Polaków, szliśmy już w kierunku rzeki. Zamiary nadal mieliśmy niewinne – po piwku mieliśmy zamiar spróbować tutejszych bucketów, czyli rozmaitych drinków serwowanych w wiaderkach plażowych…
Buckety mają to do siebie, że są stosunkowo tanie, mocne, a ponadto wchodzą jak złoto. Na szczęście dla nas, poza samą niestandardową formą serwowania drinków, dwa odwiedzone przez nas bary nie miały do zaoferowania nic, co przytrzymałoby nas na miejscu dłużej. Mocno nawaleni, ale generalnie lekko zniesmaczeni postanowiliśmy, że najwyższa pora zbierać się do domu.
I wtedy się zaczęło.
To, że stojąca na mijanym przez nas placyku riksza na pewno była zabytkowa, byłoby dla każdego oczywiste. Nawet jeśli jej zwalistość i generalny stan nie byłby wystarczającą wskazówką, to odgradzające ją od ulicy grube, czerwone liny, zawieszone na ciężkich, metalowych słupkach, powinny rozwiać wszelkie wątpliwości. ALE NIE NASZE.
Z jakiegoś powodu, nasza skretyniała grupa doszła do wniosku, że przejażdżka stareńką rikszą to to, czego akurat nam potrzeba do pełni pijackiego szczęścia. Słupki – z pomocą Lucka, dysponującego po pijaku siłą czterech He-Manów – poszły w odstawkę, a dwukołowy pojazd został uwolniony, by raz jeszcze służyć transportowi leniwych, białych dup. W rikszy umościli się wygodnie Adaś z Kuszą, a Lucek, pomimo wysiłku związanego z rozmontowywaniem zabezpieczeń, zajął pozycję kierowcy, czy może bardziej trzymacza drążka. Co robił w tym czasie Brewa?
Brewa robił zdjęcia.
Tak. Zamiast rozegnać całe towarzystwo na cztery wiatry, Brewa postanowił, że – w ramach czynu społecznego – dostarczy materiału dowodowego wietnamskim stróżom prawa, którzy mieliby na tyle dużo mózgu, by przy ewentualnym zatrzymaniu nas skonfiskować aparat fotograficzny i przejrzeć zgromadzone w nim materiały wizualne. Mózg Brewy vs rozsądek: 1-0. Ale to nie był koniec tego meczu.
W międzyczasie Lucek postanowił, że sprowadzi rikszę po schodkach, które odgradzały placyk od ulicy, po której wcześniej szliśmy. Upomniany przeze mnie, by zachował ciszę (rozsądek przez chwilę przejął prowadzenie), Lucek zapewnił, że wszystko będzie ok, on da radę.
No więc: nie dał.
Pierwsze jebnięcie potężnego, metalowego koła o starożytną kostkę brukową Hoi An słyszano prawdopodobnie aż w Sajgonie. Drugie słyszano tam już na pewno, tym bardziej, że riksza postanowiła zawalczyć o pełną wolność i siłą bezwładności stoczyła się po kolejnych stopniach. Pomimo hałasu, nasza hałastra nie speszyła się za bardzo i ruszyła na krótką, ale intensywną przejażdżkę ulicami opustoszałego miasta. Brewa – rzecz jasna – dokumentował wszystko na bieżąco.
Kiedy Lucek wreszcie się zmęczył, zrobiliśmy to, co zazwyczaj robi się w takich przypadkach. Słowem: zostawiliśmy pojazd na środku ulicy i spacerem ruszyliśmy w dalszą drogę. Głupie? O nie – głupie to miało dopiero być to, co zrobiliśmy potem.
Huynh Thuc Vy została skazana na prawie 3 lata więzienia za znieważenie flagi swojego kraju. Kobieta została aresztowana w sierpniu po tym, jak opublikowała na Facebooku zdjęcie zniszczonego symbolu narodowego Wietnamu.
Zródło: korwin-mikke.pl.
Pomijając źródło powyższego cytatu, fakt jest faktem – za znieważenie flagi Wietnamu można trafić do kicia na trzy lata. Czemu uznałem tę wiadomość za ważną?
Otóż paręset metrów od pozostawionej samopas rikszy, trafiliśmy pod hoiańską siedzibę Komunistycznej Partii Wietnamu. Takie siedziby łatwo rozpoznać – zazwyczaj wisi na nich duża, czerwona tablica, a towarzyszą jej duże flagi: wietnamska oraz komunistyczna (czytaj: czerwona, z żółtymi sierpem i młotem po środku). Traf chciał, że w Hoi An owa druga flaga wisiała wyjątkowo nisko: na tyle, by po lekkim podsadzeniu Kusza był w stanie zdjąć ją z ogrodzenia razem z drążkiem. Kamery? A jebać kamery!
Co robił w tym czasie Brewa? Wiadomo.
Nie wiem, czy flaga komunistyczna ma w Wietnamie taki sam status jak flaga narodowa. Podejrzewam jednak, że kradzież flagi z siedziby partii nie jest czymś, co w Wietnamie karane jest upomnieniem i marsową miną stróża prawa. Gdyby ktoś nas wtedy złapał, mielibyśmy przejebane.
Ale nikt nas nie złapał.
Wierzcie w to lub nie, ale do hotelu doszliśmy nie niepokojeni przez nikogo, od czasu do czasu wesoło powiewając zaiwanionym sztandarem. Przed wejściem do noclegowni mieliśmy jeszcze wspólnie na tyle dużo mózgu, by zdjąć materiał z drążka i ciapnąć go w jakieś krzuny. Jak okazało się podczas przeglądania zdjęć, w trakcie tego wszystkiego uznałem jeszcze za stosowne zrobić zdjęcie wielkiej ropuchy, na którą natknęliśmy się podczas naszego triumfalnego marszu. Tej nocy mózg Brewy wygrał z rozsądkiem poprzez totalne K.O.
Co ciekawe, wbrew temu, co mi się wydawało przed pełną analizą powyższej historii, nie spierdoliliśmy z Hoi An o 6:00 rano dnia następnego, oczekując aresztowania w każdej chwili. Zamiast tego zostaliśmy tam jeszcze dwa (sic!) dni, w międzyczasie walcząc z moim rozstrojem żołądkowym i zaliczając wizytę w pobliskim My Son .
Po tym wszystkim, z komunistyczną flagą skitraną głęboko w plecaku, spokojnie wymeldowaliśmy się z hotelu i pojechaliśmy do Nha Thrang. Zdobyczny sztandar do dziś pozostaje w moim posiadaniu, codziennie przypominając mi o czasach, w których miałem więcej szczęścia niż rozumu. Cieszę się, że mogę wspominać je na wolności, a nie gnijąc w wietnamskim więzieniu.