Szybki sajgon w Ho Chi Minh

Ho Chi Minh City, nadal powszechnie zwane Sajgonem, nie jest miejscem dla leniwych. Tak po prawdzie, żeby zwiedzić wszystko, co warte jest zwiedzenia w tym mieście (a tak naprawdę – małej prowincji), trzeba by poświęcić jakieś 5 dni do tygodnia. Niestety, naszą wietnamską grupę uderzeniową gonił czas, a coraz mocniejsze zmęczenie materiału sprawiło, że eksplorację miasta często-gęsto przetykaliśmy coraz dłuższymi momentami na odpoczynek. Nie pomagało również to, że nasza Wyprawa nieuchronnie zmierzała ku końcowi, a chłopaki wciąż byli zdania, że wypili w Azji za mało piwa. Przez to wszystko trudno powiedzieć, byśmy nasz czas w Ho Chi Minh wykorzystali bardzo efektywnie, a poniewczasie sam muszę uznać, że na mojej osobistej mapie najsłynniejsze miasto Wietnamu nadal pełne jest białych plam.

No, ale coś tam jednak udało nam się zwiedzić… i wyjątkowo nie mówię tu tylko o lokalnych barach.

Naszą przygodę w Sajgonie rozpoczęliśmy od dość pobieżnego spaceru, luźno opartego na walking tourze proponowanym przez przewodnik Lonely Planet. Nocowaliśmy w dzielnicy Pham Ngu Lao – naturalnym wyborze dla wszystkich wariatów podróżujących z plecakami, więc naturalną koleją rzeczy nasze kroki skierowaliśmy na północ, zahaczając nie tylko o pomnik Tran Nguyen Haia czy Pagodę Nefrytowego Cesarza, ale także o kilka świątyń, które wpadły nam w oko. Jak przez mgłę pamiętam jednak, że centrum Ho Chi Minh nie powaliło nas na kolana, a zatłoczone, hałaśliwe ulice najbardziej krzykliwego miasta Wietnamu szybko zaczęły działać nam na nerwy.

Pomnik - Tran Nguyen Hai

Tran Nguyen Hai w całej okazałości

Ho Chi Minh City jest OLBRZYMIE. Niemal niemożliwością jest zwiedzanie wszystkich jego zakamarków na piechotę, co może być niemiłym zaskoczeniem dla wszystkich, którzy przespacerowali się po Hoi An, Hue czy nawet Hanoi. Dodatkowo, Sajgon nabrał już tych wszystkich niefajnych, turystycznych cech, z którymi kojarzony jest Bangkok. W dzielnicach turystycznych na każdym rogu stoją naganiacze, oferujący nam szybki i tani transport do konkretnych atrakcji turystycznych, całodzienne wycieczki, których nie można przegapić oraz – oczywiście – urocze hostessy zapraszające na pełen wrażeń wieczór w jednej z dziesiątek tutejszych knajp. Gdybym nie lubił dużych, azjatyckich miast, to mógłbym nawet powiedzieć, że można być w Wietnamie, a nie być w Sajgonie. Ten wibrujący od dźwięku klaksonów moloch stoi w tak dużej opozycji do innych osiedli miejskich w tym kraju, że jest raczej umiarkowanie interesującym wyjątkiem od reguły niż czymś, czego wypada nie zobaczyć.

Sajgon - ulice

Sajgońskie ulice

Jednakże warto wskazać, że takim wyjątkiem dla Tajlandii jest również Bangkok – po wizycie w nim jakiekolwiek inne, tajskie miasto (nawet Chiang Mai czy Chiang Rai) wydaje się być zaściankową, spokojną mieściną. Jest jednak przynajmniej jedno miejsce, dla którego do Sajgonu naprawdę warto przyjechać chociaż na jeden dzień:

War Remnants Museum

Nazwa tej instytucji, tłumaczona zgrubnie jako Muzeum pamiątek wojennych, nijak nie oddaje wagi tego, co zgromadzone jest w środku. Na potrzeby tekstu, nazwijmy je więc po prostu Muzeum Wojny Wietnamskiej.

Jeśli ktokolwiek z Was nie jest jeszcze przekonany, że wojna jako taka to paskudna, brutalna suka, to wizyta w tym muzeum to właściwie must. Pomimo wietnamskich elementów propagandowych, mocno akcentujących udział Stanów Zjednoczonych w tym konflikcie, zwłaszcza po 1964 roku, trudno nie uznać, że dowództwo obu stron miało solidnie najebane we łbach. Prezentowane sprzęty, dokumenty czy dioramy schodzą na drugi plan w obliczu zdjęć, których ogromną galerię można obejrzeć na miejscu. Płonące, zbombardowane napalmem wioski, uciekający cywile czy stosy zniekształconych ciał są elementem składowym większości czarno-białych fotografii, a oglądając każdą kolejną człowiek czuje, że traci pewną porcję wiary w ludzkość. Zdjęcia robione w czasie największej eskalacji konfliktu nie są czymś, co powinny oglądać dzieciaki czy osoby szczególnie wyczulone na krzywdę ludzką, niemniej powinien je zobaczyć każdy, kto wojnę uznaje za właściwy instrument do osiągnięcia konkretnego celu.

Ho Chi Minh City - War Remnants Museum

Wnętrze muzeum

Muzeum Wojny Wietnamskiej nie robi może takiego wrażenia jak wizyta w Oświęcimiu czy na Polach Śmierci w Phnom Penh, ale na gruncie wstrząsających „atrakcji” turystycznych na pewno może stanąć z nimi na podium. Za 15 tys. dongów otrzymaliśmy tak solidną dawkę skondensowanej historii cierpienia, że po dwóch godzinach wyszliśmy z budynku nieco otępiali i na pewno mniej rozmowni niż wcześniej. Co bardzo budujące, żaden z imprezowo nastawionych chłopaków nawet słowem nie zająknął się potem o tym, że muzeum nieco zważyło nam humory. Pewne przekazy są na tyle uniwersalne, że po prostu trzeba je wziąć na klatę i przeanalizować we własnej głowie. Warto to zaznaczyć tym bardziej, że zlokalizowane w pobliżu Ho Chi Minh tunele Cu Chi (w których również byliśmy, o czym napisałem tutaj), są obecnie bardziej parkiem rozrywki niż miejscem edukacji o okropieństwach wojny. Trudno skupić się na tym, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi, kiedy zewsząd atakują nas propozycje wywalenia na strzelnicy całego magazynka AK-47.

War Remnants Museum

Na zewnątrz też jest na co popatrzeć

Najprościej mówiąc, jeśli całą swoją wiedzę o konflikcie z lat 1957-1975 opieracie na filmie Apocalypse Now, to do War Remnants Museum iść musicie – choćby w celu poznania opinii drugiej strony.

Ho Chi Minh City nocą

Co by jednak nie mówić, Ho Chi Minh City to także imprezowe centrum Wietnamu i jeśli komuś zależy na zabawie, to szybko i łatwo znajdzie tu to, czego szuka. W naszym przypadku, dwie noce spędzone na sajgońskich ulicach pokazały nam dobitnie, że gadka o Hanoi jako mieście wyjątkowo konserwatywnym, wcale nie jest przesadzona.

Backpackerska dzielnica Ho Chi Minh – Phnam Ngu Lao – zamienia się wieczorem w prawdziwy… no cóż – Sajgon. Neony oślepiają, dziewczyny brutalnie zaciągają do beer barów z „rozszerzoną obsługą”, a alkohol leje się strumieniami. Już pierwszej nocy i my padliśmy na moment ofiarą sajgońskiej magii, kiedy szybkie piwo w jednym z niepozornych barów okazało się walką o to, by zatrudnione tam dziewczyny nie zostały z nami na dłużej. Kiedy tylko na stole pojawił się trunek, pannice magicznie pojawiły się obok nas – po jednej dla każdego naiwnego białasa – i zaczęły obiecywać nam na ucho różne rzeczy, nad którymi nie będę się tu rozwodził. Dość powiedzieć, że było to najszybciej wypite piwo w historii naszego wyjazdu.

Kolejna noc na miejscu okazała się jeszcze ciekawsza. Po starcie w znanym, lokalnym klubie o jakże swojskiej nazwie Apocalypse Now, przebiliśmy do zlokalizowanego w pobliżu naszego hotelu baru Go2. Słowo „bar” nijak nie opisuje natury owego przybytku, bowiem Go2 zajmuje cały budynek, a na każdym jego poziomie znajduje się inny typ lokalu. O ile mnie pamięć nie myli, na samym dole znajdował się faktyczny bar, piętro wyżej klasyczny dance-floor, a kolejne piętro zajmowała restauracja z całkiem ładnym widokiem na pobliskie ulice. Dzięki temu, spragniony rozrywki turysta może najpierw najeść się do syta, zapić posiłek kilkoma piwami, a następnie spalić to wszystko na parkiecie, otwartym do późnych godzin nocnych.

Ho Chi Minh City - impreza

Pełen relaks w Go2

Ta idea skusiła nas na tyle, że wieczór zakończyliśmy koło 4:00 nad ranem. Pamiętam jak dziś, że – zmęczony jak diabli – jednym uchem słuchałem, jak prostytutka w wieku 50+ proponuje swoje rozliczne usługi Luckowi, jednocześnie próbując go objąć; drugim uchem próbowałem natomiast wychwycić cenę, którą jakaś młodsza „kobieta pracująca” rzuciła 5-osobowej grupie Szwedów za jednoczesne obsłużenie ich wszystkich. Z tego co pamiętam, nie była to kwota zbyt wygórowana. Nasze baterie wyczerpały się ostatecznie, kiedy do chóru usłużnych dziewczyn dołączyła kolejna, na oko niespełna 15-letnia. Po tym, jak pannica ocyganiła Lucka z fajek, postanowiliśmy zakończyć noc, powoli przechodzącą w dzień.

Sajgon - Kusza na wykończeniu

Kusza na wykończeniu

Po powrocie do hotelu miała jednak miejsce jeszcze jedna historia, która w annałach historii wyjazdowych zapisała się złotymi zgłoskami. Otóż, traf chciał, że tego konkretnego wieczora Kusza odpadł od nas wcześniej, wymawiając się ogólnym zmęczeniem organizmu. Wracając do hotelu, reszta grupy doszła do wniosku, że wywiniemy schetanemu chłopakowi psikusa. Mianowicie, wpadliśmy do pokoju hotelowego na pełnej kurwie, od progu krzycząc, że oto wróciliśmy, ale nie sami, a w damskim towarzystwie i Kusza proszony jest o natychmiastowe opuszczenie pokoju, celem zapewnienia nam odpowiedniej dawki prywatności. Zaspany Kusza, nie zadając zbędnych pytań, a tym samym udowadniając, że jego męski kodeks zapisany jest atramentem ze szczerego złota, momentalnie zamknął się w toalecie, zostawiając nas w pokoju zbaraniałych i – co by nie mówić – będących pod niemałym wrażeniem. Jakby tego było mało, 10 sekund później chłopak rozbił bank, wychylając się z kibla i rzucając legendarne zdanie:

Chłopaki… A długo Wam się zejdzie? Bo może ja sobie jakąś książkę wezmę…?

Po czymś takim nie mieliśmy serca dalej go wkręcać, także już 10 minut później, ocierając łzy śmiechu, każdy z nas zasypiał już w swoim łóżku. Musieliśmy się wyspać, bo następnego dnia mieliśmy lecieć do Bangkoku, na ostatni etap naszej azjatyckiej przygody.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2011 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?