Festiwal piwa i świateł – Diwali w Kuala Lumpur
Niemal każde duże, azjatyckie miasto, a już w szczególności stolica, jest obecnie zamieszkiwane przez jakąś (zazwyczaj sporą) liczbę Hindusów. Tak się składa, że w przypadku Singapuru czy Kuala Lumpur, to właśnie w dzielnicach hinduskich ulokowana jest największa ilość budżetowych hosteli. Nie byłaby to może sytuacja nadzwyczajna, ale są takie dni w roku, kiedy nocleg w takim właśnie miejscu może okazać się ciekawszy niż cała reszta pobytu. Przykładowo, możecie trafić w środek wielkiego, hinduistycznego święta Diwali, które przypada niemal w połowie sezonu turystycznego w Azji południowo-wschodniej.
Diwali to – z grubsza – hinduski nowy rok. Ten pięciodniowy festiwal to jedno z najważniejszych świąt w hinduskim kalendarzu religijnym, a każdy jego dzień poświęcony jest nieco innemu aspektowi odnowy jako takiej. Początek święta jest ruchomy i związany z położeniem księżyca, a jego momentem kulminacyjnym jest dzień trzeci – Lakszmi Pudźa, podczas którego obowiązkiem Hindusów jest jak najlepsze oświetlenie domów po to, by bogini Lakszmi bez problemu do nich trafiła. Tak się akurat złożyło, że ja trafiłem do dzielnicy hinduskiej w Kuala Lumpur akurat w ten dokładnie dzień, przez co nie tylko byłem świadkiem obchodów święta, ale również kompletnie się nie wyspałem.
Podczas głównego dnia Diwali Hindusi spotykają się z rodzinami, odprawiają przeróżne rytuały i modlą się o szczęście i powodzenie w nowym roku. Co ciekawe, święto to wyznacza również początek nowego roku obrotowego, w związku z czym wszystkie hinduskie przedsiębiorstwa zakładają wtedy nowe księgi finansowe, by Lakszmi i Ganes łaskawie na nie spojrzeli. Jednakowoż dzień dniem, a prawdziwa magia zaczyna się wieczorem, który w Kuala Lumpur zapada wtedy wyjątkowo szybko.
Diwali to przede wszystkim uroczystość związana ze światłem, której nieodłączną częścią są fajerwerki. Mylił by się jednak ten, kto by sądził, że ich odpalanie przez Hindusów wygląda tak, jak u nas. Wszelkiego rodzaju rakiety, moździerze i wyrzutnie zaczynają pluć ogniem od razu po zapadnięciu zmroku, a ich wizgowi towarzyszą rozliczne wybuchy i naprawdę srogie pierdolnęcia, jako że w ruch idą także wiązki petard i tym podobne. Hindusi w „mojej” dzielnicy zaczęli już o 18:00, jednocześnie rozpoczynając nieuniknioną przy podobnych okazjach libację.
Byłem bardzo naiwny sądząc, że cała impreza skończy się – tak jak w Europie – krótko po północy. Wracając do hostelu koło 1:00, co krok częstowany darmowym piwem przez uradowanych Hindusów, zdałem sobie sprawę, że tej nocy na pewno nie pośpię. Tak było w istocie – do 6:00 rano byłem regularnie budzony różnego rodzaju wybuchami i eksplozjami, świstem rakiet i śpiewami szczęśliwego, mocno już podchmielonego towarzystwa. Ludzie całą noc stali na ulicach, ze szczególnym uwzględnieniem okolic lokalnych świątyń, pijąc, odpalając sztuczne ognie i generalnie robiąc wszystko, by ta cholerna Lakszmi nie miała żadnych problemów z ich znalezieniem. Jeśli tak to wyglądało w jednej dzielnicy Kuala Lumpur, to nie chcę nawet myśleć o tym, jak w tym czasie wyglądały Indie…
Jeśli chcecie lepiej zobaczyć i – co ważne – posłuchać, jak wyglądał ten cały, wesoły chaos, to zapraszam do filmu, który znajdziecie poniżej:
Ciekawostka na koniec: przy okazji malezyjskiego Diwali byłem (po raz kolejny) świadkiem tego, jak cudownie tolerancyjną religią jest buddyzm. Oto na lotnisku w Kuala-Lumpur buddyjscy mnisi usypali piękną mandalę… z okazji hinduistycznego nowego roku. Można? Można!