Nabici w butelkę w Dilidżan

Dilidżan, według niektórych przewodników, nazywany jest „armeńską Szwajcarią”. W czasach, w których każdy kraj ma swoją Szwajcarię oraz Wenecję, do takich mian należy podchodzić z dystansem, ale kilka lat temu jeszcze tego nie wiedziałem. Poza tym, region wzmiankowanego miasteczka wydawał się na tyle kuszący, by to właśnie w nim spędzić nasz ostatni dzień w Armenii.

Dojazd na miejsce nie był prosty, chociaż Dilidżan od stolicy Armenii dzieli zaledwie 100 km. Ostatecznie całość zamknęła się w kilku porannych godzinach, spędzonych w Marszrutce do Sewan (z której okien podziwialiśmy słynne, lokalne jezioro) oraz w taksówce do samego Dilidżanu. Za przyjemność podróżowania po armeńskich wertepach zapłaciliśmy tym razem w sumie 5200 dram, co było sumą, za którą w tym kraju można spokojnie przenocować. To jednak był tylko wstęp do niezbyt przyjemnej symfonii wydatków.

Po przyjeździe do Dilidżanu, krótkiej kłótni o to, czy godzi się wydawać fortunę na sałatkę z pomidorów i ogórków, a następnie niezbyt długim spacerze po czymś, co od biedy może uchodzić za centrum miasteczka, postanowiliśmy skołować sobie nocleg. Z pomocą przyszedł nam napotkany na skrzyżowaniu starszy ziom, którego tutaj nazwiemy Wacławem – głównie dlatego, że nieładnie byłoby pisać o nim cały czas per „stary fiut”. Wacław zaproponował, że przenocuje nas u siebie w zamian za 6000 dram, a do tego poda śniadanie i zawiezie nas do punktu startowego trekkingu do Goshavank, z którego potem nas odbierze. Brzmi fajowo? Zdecydowanie, chociaż ta iście kaukaska gościnność uśpiła naszą czujność i sprawiła, że zapomnieliśmy o podstawowej zasadzie, czyli zawsze pytaj, czy to będzie dodatkowo kosztować.

Dilidżan

Centrum miasteczka*

Wacław zawiózł nas do domu, wręczył klucz do wcale znośnego pokoju, a następnie przedstawił swojej żonie, którą na zawsze zapamiętam jako uczitiel pianino. To, że żona Wacława dawała lekcje gry na pianinie napawało naszego gospodarza taką dumą, że słyszeliśmy o tym za każdym razem, kiedy pojawiał się temat wspominanej niewiasty… A pojawiał się dość często, tym bardziej że Wacław stale zamęczał nas swoim towarzystwem.

Po rozstawieniu podstawowych maneli, zapakowaliśmy się do wozu dumnego małżonka i ruszyliśmy na wschód. Jazda była dość długa i mniej więcej w połowie trasy zaświtała nam myśl, że być może popełniliśmy błąd, godząc się na wycieczkę bez spytania o to, czy jej koszt jest wliczony w cenę noclegu (a przysięgam, że tak sugerował Wacław). Zanim jednak podjęliśmy jakąś decyzję, nasz gospodarz zatrzymał auto, wywalił nas z niego, wskazał ogólny kierunek marszu i polecił, żebyśmy wysłali mu SMS-a, kiedy dojdziemy do Goshavank.

Z naszego punktu startowego nad jeziorem Parz do Gosh nie było bardzo daleko – w linii prostej wszystkiego jakieś 5 km. Przypomnę jednak, że byliśmy na miejscu jeszcze grubo przed czasami ogólnodostępnych Google Maps czy innych aplikacji, a za jedynego przewodnika służyły nam własne języki. Postanowiliśmy jednak zaryzykować.

Spacer – jak się okazało – udał się nadspodziewanie dobrze, chociaż trasa nie poskąpiła nam trudności. Przede wszystkim, sprawę utrudniał brak jakichkolwiek oznaczeń, a także to, że z żywych stworzeń spotykaliśmy na niej głównie kozy. W zamian za niepewność i perspektywę noclegu w armeńskim lesie, otrzymaliśmy sporo ładnych widoków oraz stadko (prawdopodobnie) dzikich koni, które zdecydowanie zrobiło nam ten dzień. Pod koniec 3 godziny marszu, kiedy byliśmy już niemal pewni, że jesteśmy w czarnej dupie, miłościwie uratował nas kierowca stareńkiego Kamaza, który po tutejszych bezdrożach zmierzał do tartaku. Pomimo niemożliwości porozumienia się z nim w jakimkolwiek narzeczu, którym dysponowaliśmy, udało nam się przekonać go, by podrzucił nas do Gosh.

Trekking w okolicach Dilidzan

Koniki na trasie spaceru*

Klasztor Goshavank

BARDZO stary klasztor w Goshavank powstał w 1188 roku i przez pewien czas był jednym z centrów wiary kościoła ormiańskiego. W XIII wieku co prawda został doszczętnie spopielony przez armię hasającego po regionie Timura, ale od XVII do XIX wieku przeżywał kolejny okres prosperity, by potem znów leżeć odłogiem aż do 1957 roku. Dzisiaj budowla, złożona tak naprawdę z trzech kościołów, służy raczej jako atrakcja turystyczna. Najlepiej podziwiać ją z pewnej odległości, bo podejście bliżej szybko ujawnia, że czas nie był dla niej łaskawy. Niemniej, odizolowanie klasztoru w Gosh sprawia, że klimat na miejscu płoży się znacznie gęściej niż w przypadku bardziej znanych budowli sakralnych – my w pewnym momencie mieliśmy to miejsce tylko dla siebie i dość długo kręciliśmy się po jego nieco zapuszczonych, surowych wnętrzach.

Armenia - klasztor Goshavank

Klasztor Goshavank w pełnej krasie*

Wykazując się niezwykłą przytomnością umysłu, SMS-a do naszego gospodarza wysłaliśmy od razu po tym, jak klasztor Goshavank ukazał się naszym oczom. Dzięki temu nasz transport pojawił się stosunkowo szybko, a my mieliśmy jeszcze chwilę czasu, by spędzić wieczór w centrum Dilidżanu, rozpaczliwie szukając lokalu gastronomicznego, w którym ceny kojarzyłyby się bardziej z zadupiem w Armenii niż z Dubajem.

Potem, niestety, było już tylko gorzej. Po pierwsze, po pieszym powrocie do naszego homestaya okazało się, że – jak ostatnie pipy – zostawiliśmy nasz przewodnik gdzieś w centrum miasteczka. Rozpaczliwy powrót z Wacławem sprawił, że książkę odzyskaliśmy, ale zaraz po powrocie nasz łaskawy gospodarz podliczył nas za wszystkie tripy, włącznie z przewodnikową misją ratunkową, i zaprezentował nam rachunek na… 25 000 dram (czyli niemal 200 zł po obecnym kursie). Kwota była niebagatelna, a na nasze niemrawe protesty Wacław zareagował oburzeniem tak świętym, że Grzegorz Oświeciciel by się nie powstydził. Wkurwieni tyleż na niego, co na siebie, udaliśmy się na spoczynek, życząc sobie jak najszybciej opuścić mało fartowny Dilidżan.

Dilidzan - budynki w centrum

Gdzieś tu zgubiliśmy nasz przewodnik*

Plan zaczęliśmy wcielać w życie od 8:15 następnego dnia i – po mało komfortowym śniadaniu z Wacławem i jego muzycznie uzdolnioną żoną – od razu ruszyliśmy w stronę granicy z Gruzją. O 12:00 byliśmy już w Giumri, a trzy godziny później wysiadaliśmy z marszrutki w gruzińskim Achalkalaki, z którego następnego dnia mieliśmy udać się do jednej z najwspanialszych atrakcji tego kraju – skalnego miasta Vardzia.

*zdjęcia autorstwa Zosi K.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne notki o Armenii lub polubić mój blog na Facebooku, gdzie na bieżąco informuję o nowych wpisach i wrzucam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?