Jak szukać niestandardowych atrakcji – poradnik
Ostatnimi czasy podróżowanie nieco zmieniło swoje oblicze. Abstrahując od oceny tego zjawiska i jego wpływu na całe kraje czy lokalne społeczności, turyści coraz częściej chcą schodzić z utartego szlaku. Czego szukają? Miejsc pięknych, ale mało znanych; niezatłoczonych i wolnych od przekleństw masowej turystyki, takich jak te kurewskie stragany z magnesami po dolcu czy przewodnicy upierdliwi jak początkujący pracownik w korpo. Motywatorem jest tu także chęć przeżycia mitycznego „czegoś innego”, a nie podążanie wytartymi ścieżkami, z przystankami obfotografowanymi setki razy w ciągu jednego dnia. Wreszcie słowo klucz: PRZYGODA. Miejsca mniej znane wciąż pachną nam czymś tajemniczym i nieodkrytym, a wychodząc ze średnio atrakcyjnych, ale mało popularnych ruin mamy tendencję do nieco przesadnego cieszenia się naszym „odkryciem” – nawet pomimo tego, że właśnie minęła nas grupa podstarzałych Niemców, a za nią już biegną ci cholerni Japończycy.
No dobra. Tak naprawdę pewnie przede wszystkim chcemy pochwalić się znajomym, że widzieliśmy „coś więcej” i zrobić sobie unikalną fotkę, która wyróżni się wśród setek identycznych zdjęć zrobionych w Angkor Wat czy Machu Picchu.
Czy takie podejście jest złe? Prawdę mówiąc, mam to gdzieś. Sam od dłuższego czasu bardzo mocno staram się, by podczas każdego wyjazdu skoncentrować się właśnie na „nieodkrytych perełkach”, choć nie poważyłbym się chyba na całkowitą rezygnację z miejsc z listy Top-of-the-tops danego kraju czy regionu. Niezależnie od tego, czego każdy z nas szuka w takich miejscach (mi na przykład zależy na dobrej historii i dowiedzeniu się czegoś nowego i niestandardowego), ich wynajdywanie na mapie robi się coraz trudniejsze i łatwiejsze zarazem. Łatwiejsze, bo dzisiejsze czasy dały nam masę środków pomocnych w poszukiwaniu tego typu lokalizacji; trudniejsze, bo w związku z powyższym liczba „sekretnych” miejscówek kurczy się z roku na rok, z powodu ich rosnącej popularności.
Można więc uznać, że sam strzelam sobie w stopę z Kałasznikowa, pisząc ten tekst, ale poniżej podzielę się z Wami moimi sposobami na wynajdywanie na mapie świata niestandardowych atrakcji. Niech będzie, że Was lubię, a jednocześnie nie wierzę w to, że każdemu z czytelników mojego bloga będzie się chciało przejeżdżać 200 km tylko po to, żeby na środku pustyni znaleźć starą kapliczkę wotywną, w całości zbudowaną z krowich placków. Prawdę mówiąc – mi też by się nie chciało.
Mapy – klasyczne i internetowe
Zacznijmy chronologicznie. Mapa świata, wydawałoby się, nie ma przed nami większych sekretów, ale nie oznacza to, że nie znajdziemy na niej inspiracji. Przeglądając Google Maps na umiarkowanym zbliżeniu bardzo szybko możemy się przekonać, że faktycznie najciemniej jest pod latarnią. Nie mówię tu nawet tylko o zaznaczonych na danym obszarze atrakcjach, ale o całych regionach i krajach. Przykład? Wyspa Man zainteresowała mnie tylko dlatego, że mapy Google oznaczyły ją jako pełnoprawny kraj, pomimo tego, że jest dependencją korony brytyjskiej. Idąc tym tropem, „odkryłem” jeszcze wyspy Jersey i Guernsey, których odwiedzenie jest w moich planach na najbliższe kilka lat.
Nie trzeba nawet tak ściubić. Kiedy opowiadam nowo poznanym znajomym o Svalbardzie, część ludzi nie jest nawet w stanie zlokalizować tego archipelagu na mapie – z jakichś przyczyn daleka północ zaczyna się dla nich i kończy na Islandii. Jeśli zależy nam na odwiedzeniu „czegoś innego”, warto po prostu spojrzeć na mapę i oderwać wzrok od centralnej Europy, choć i tu nadal znajdziemy kraje, które w świadomości turystyki „mainstreamowej” niemal nie istnieją. Do niedawna takimi obszarami były choćby Mołdawia czy Albania, ale promocje na loty i powiększające się oferty biur podróży trochę namieszały w tym zakresie.
Wreszcie, kiedy już decydujemy się na jakiś kierunek, warto poświęcić trochę czasu na przestudiowanie bardziej szczegółowych map. Google Maps czy inne aplikacje (pokroju choćby Maps.Me, z którego osobiście korzystam) mogą pochwalić się setkami znaczników, przypiętych w najmniej spodziewanych miejscach. Ukryte wodospady, ścieżki widokowe, opuszczone domostwa czy całe wioski – to wszystko można znaleźć na mapach internetowych, o ile potraktujemy je z cierpliwością potrzebną do poderwania zakonnicy. Przydatną sprawą będą tu również natywne narzędzia odpowiednich aplikacji. Zapytanie „Atrakcje [tu wstaw nazwę kraju czy regionu]” zwróci nam w Google dziesiątki wyników, a ich skrupulatne przestudiowanie może ujawnić naprawdę ciekawe miejscówki, niejednokrotnie skampowane na końcu listy wyników.
Nie zapominajmy też o standardowych mapach, wydanych najlepiej w kraju ich dotyczącym. Już dawno temu nauczyłem się, że podczas planowania najlepiej posługiwać się materiałami pochodzącymi z kraju, który nas interesuje. Lokalni wydawcy potrafią zaznaczać w tych pozycjach najdrobniejsze pierdoły, o czym po raz kolejny przekonałem się niedawno, studiując turystyczną mapę okolic jeziora Płotele na Litwie. Dzięki niej zupełnym przypadkiem trafiliśmy na przyzwoitą wieżę widokową (swoją drogą – sama wieża była niestety bardziej atrakcyjna niż rozciągający się z niej widok, ale to już inna sprawa). Zresztą, prawda „lokalne znaczy lepsze” dotyczy też kwestii takiej jak…
Klasyczne przewodniki
Wciąż należę do starej szkoły, nieprzytomnie miłującej rozpoczynanie planowania wyjazdu od klasycznego przewodnika. W zależności od kraju czy regionu do którego się udaję, podobnych pozycji mogą być setki, dziesiątki albo… jedna czy dwie. To też może być jakaś wskazówka: jeśli internet podpowiada nam, że o danym miejscu poczytamy w dwóch pozycjach, z czego w Polsce dostępna jest jedna, to możemy na ślepo zakładać, że na miejscu spotkamy zaledwie frakcję ilości turystów, do której przyzwyczaiły nas bestsellerowe lokalizacje podróżnicze ostatnich lat. Tak jest w przypadku Wyspy Man, Wysp Owczych, Svalbardu czy Tadżykistanu.
Co ciekawe, przewodniki po krajach najmniej popularnych to często pozycje pisane przez prawdziwych pasjonatów, a co za tym idzie – bardzo szczegółowe. Jeśli zależy nam na zapoznaniu się z jak najpełniejszym katalogiem atrakcji danego kraju, lepiej zrezygnować z książek wydanych przez Pascala czy Lonely Planet i poszukać czegoś wydanego lokalnie albo przez bardziej wyspecjalizowane wydawnictwa.
Więcej o kwestii przewodników pisałem już kiedyś w oddzielnym wpisie, więc tu przypomnę tylko, że moim faworytem jest wydawnictwo Bradt. Ich domeną są miejsca bardzo egotyczne albo takie, które dla „pełnego zjeżdżenia” wymagają poświęcenia naprawdę sporych nakładów czasowych. Przykładowo, Bradt wydał gruby przewodnik po samej tylko Transylwanii, po (samym!) indyjskim Kaszmirze czy wyśmienitą pozycję dotyczącą Wysp Owczych, z której dowiemy się nawet tego, jak dostać się na miejsce własnym samolotem. Przy okazji wpisów o Wyspie Man wspomniałem też o przewodniku, który jest dostępny na miejscu i oferuje prawie 400 stron wiedzy o tym spłachetku lądu, w porównaniu do 1,5 strony, której Wyspie Man poświęca przewodnik Lonely Planet po Wyspach Brytyjskich. Nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego poszukiwacz niestandardowych atrakcji powinien skorzystać raczej z tej pierwszej pozycji.
Książki i atlasy
Ten sposób researchu powoli już umiera, ale nadal się sprawdza. Zarówno w Polsce, jak i na świecie nadal wychodzi sporo różnych opracowań typu „ukryte skarby świata”, z których można czerpać mniej lub bardziej konkretną inspirację. Pomijam tutaj bogato ilustrowane pozycje w stylu „100 miejsc, które musisz zobaczyć przed śmiercią”, bo to często zbiór oczywistych punktów, które każdy z nas nie raz widział na zdjęciach. Natomiast już książki takie jak:
- Wydany po polsku Atlas osobliwości – również bogato ilustrowany i do tego wyśmienicie zredagowany;
- Wypuszczone przez Lonely Planet Secret Marvels of the World z nieco kłopotliwym, ale w gruncie rzeczy sensownym podziałem atrakcji wzdłuż długości geograficznych;
- Sekretna Polska, wydana zresztą przez blogerkę i coraz trudniej dostępna nawet w internecie;
- Polska industrialna od Pascala, koncentrująca się na zabytkach architektury przemysłowej i pokrewnych.
… to już zupełnie inna bajka, zawierająca dziesiątki propozycji na krótszą lub dłuższą wycieczką, włączając w to atrakcje nieco przerażające, bardzo dziwne, nieco obleśne lub po prostu ciekawostki, których próżno szukać po standardowych przewodnikach. Oczywiście, podobnych książek jest na rynku całkiem sporo i niejednokrotnie ciężko je znaleźć intencjonalnie. Jakkolwiek by to nie brzmiało, pod tym kątem czasem warto po prostu przejść się do większej księgarni albo przejrzeć – strona po stronie – książkowe oferty sklepów turystycznych. Możecie być zaskoczeni, jak niszowe (i jednocześnie interesujące) potrafią być niektóre pozycje.
Blogi, strony podróżnicze i… 4 strona Google’a
Tu zaczyna się robić nieco bardziej grząsko, bo blogów podróżniczych z roku na rok przybywa w zastraszającym tempie. Wiele z nich zajmuje się ponadto rejonami i atrakcjami bardziej popularnymi, bo w dużej mierze właśnie tego szukają osoby podróżujące bardziej mainstreamowo. Niemniej, zarówno w polskiej, jak i w zagranicznej blogosferze przybywa tekstów dotyczących atrakcji niestandardowych. Sam zresztą staram się tworzyć takie notki, jeśli tylko zbiorę odpowiednio dużo materiałów na dany temat.
Nie ma jednego klucza poszukiwań czy spisu adresów, który mógłbym Wam przedstawić jako uniwersalną receptę na kurewsko nieznośną chorobę, jaką jest chęć zobaczenia „czegoś więcej”. Ja zazwyczaj robię tak, że w wyszukiwarce wpisuję po kolei frazy:
[tu wpisz nazwę kraju/regionu] + atrakcje/miejsca niestandardowe lub dziwne miejsca/atrakcje lub non-standard attractions/places lub strange attractions/places
W 90% przypadków muszę najpierw przebrnąć przez zawartość, która dotyczy tak naprawdę nieco mniej znanych, ale wciąż dość popularnych punktów na mapie, by na 1-2 stronach znaleźć to, o co mi chodziło. Przykładowo, szukając ciekawych miejsc na Litwie, Łotwie i Estonii trafiłem na stronę Kathmandu & Beyond, gdzie znalazłem całe mnóstwo pojechanych atrakcji, takich jak na przykład opuszczona baza rakietowa w Zeltini, do której jechaliśmy potem pół dnia. Autorzy widzieli zresztą kawał świata i zarzucili stronę podobnymi informacjami na temat wielu innych krajów.
Tak naprawdę, wyszukiwanie mniej znanych, ale wciąż interesujących atrakcji wymaga często udania się na przysłowiową 4 stronę Google’a, gdzie niemal nikt już nie zagląda. W ten sposób natrafiłem m.in. na kościół Agioi Saranta na Cyprze, będący moim zdaniem jednym z najsilniejszych punktów mojego wyjazdu na tę wyspę.
Poza tym, jeśli tylko wystarczająco mocno śledzicie temat podróży jako takich, warto czasem klikać w newslettery i posty, które losowo pojawią Wam się w mediach społecznościowych. Tak – serio. Sporo mainstreamowych stron rzuca czasem katalogami typu „10 najdziwniejszych/najpiękniejszych X na świecie”, gdzie X może być zamkiem, jaskinią, wodospadem czy jakimkolwiek innym, fotogenicznym gównem. Wśród 8-9 znanych pozycji trafi się czasem taka, o której przeczytacie po raz pierwszy w życiu i będziecie mogli dodać ją do swojej bucket listy. Ja na ten przykład w ten sposób dowiedziałem się o zatopionym więzieniu w Rummu w Estonii – krótki film na jego temat obejrzałem dzięki newsletterowi wydawnictwa Lonely Planet.
Strony z… memami
Tak, tak – nie przecierajcie ocząt ze zdumienia. Na stronach pokroju 9GAGa, Bored Pandy czy nawet polskiego Kwejka często pojawiają się materiały, będące idealną inspiracją dla podróżników rządnych NOWEGO. Najczęściej są to ładne zdjęcia bez podpisu, przedstawiające jakieś wykurwiste zamki, świątynie, plaże czy inne bzdury. To „bez podpisu” jest tu ważne, bowiem – jeśli nam zależy – będziemy musieli udać się na moment do sekcji z komentarzami, w której użytkownicy NA BANK ścigają się o to, kto pierwszy poprawnie wskaże dane miejsce na mapie. Potem warto też wpisać nazwę wskazanego punktu w wyszukiwarce grafiki, żeby upewnić się, że zdjęcie (najpewniej w dzikim HDR i z saturacją ustawioną na +100) nie dodaje mu zanadto urody.
Ciekawa rzecz: strony z memami to jedno, ale kilkukrotnie zdarzyło mi się namierzyć jakieś miejsce w jeszcze mniej standardowy sposób. Ostatnio na przykład trafiły w moje ręce czekoladki, na których opakowaniu były zdjęcia kilku spektakularnych miejsc na Ukrainie. Dysponując wyłącznie informacją, że wypatrzona budowla znajduje się w tym kraju, dopóty wpisywałem w Google opis jego charakterystycznych elementów (takich jak „zamek na skale Ukraina” itp.), dopóki nie odkryłem, że to Jaskółcze Gniazdo – niewielki zamek na… Krymie. Z oczywistych powodów lokalizacja trochę mnie zniechęciła, ale za jakiś czas, kiedy na miejscu trochę się uspokoi, na pewno będę chciał zawitać na miejsce.
Grupy facebookowe, fora itp.
Last but not least, ostatnie przeniesienie ciężaru internetowych dyskusji na grupy na Facebooku sprawiło, że pojawia się tam coraz więcej obiecujących, podróżniczych społeczności. Pomijając kretyńskie dyskusje, setki pytań o to samo i zalew spamu z identycznymi zdjęciami z Tajlandii, Bali czy Sri Lanki, czasami zdarza się, że w bardziej wyspecjalizowanych grupach (np. dotyczących podróży po byłych republikach radzieckich) ktoś pochwali się bytnością w bardzo fajnym, mało popularnym miejscu. Tu prym wiodą przede wszystkim fani zabudowań powojennych wszelkiej maści oraz urbexu, dla których „dziwne” miejsca to główny powód wyprawiania się w nieznane. Ponadto, wyspecjalizowane grupy (czy fora internetowe – także zagraniczne) to zbiorowisko ludzi, którzy często faktycznie wiedzą, o czym mówią, a dodatkowo chcą się ową wiedzą dzielić. Dostęp do takich osobników może wydatnie skrócić proces ustalania tego, gdzie jest miejsce, którego zdjęcie widzieliśmy raz gdzieś na sieci; zawsze można również podpytać ich o polecane punkty na mapie. Rzecz jasna, trzeba to będzie przefiltrować, ale wśród rekomendacji na 90% pojawią się jakieś perełki.
A wy? Macie swoje własne sposoby na wyszukiwanie miejsc, które summa summarum macie potem tylko dla siebie? Pochwalcie się w komentarzu i (uwaga – sarkazm) zmieńmy tę sytuację raz na zawsze.
Nie no – serio: pochwalcie się, może ułatwimy życie sobie nawzajem.
Brak komentarzy