Pagsanjan – długa podróż i szybki spływ
Pomimo (stosunkowo) upojnej nocy, spędzonej przez naszą grupę w Manil na (stosunkowo) grubej imprezie, następnego dnia udało nam się wstać w miarę wcześnie, bo… przed 11:00. Popędzani przez czas, zostawiliśmy właścicielowi naszego hostelu zatkany kibel oraz niepościelone łóżka (z tym zjawiskiem walczyłem bezskutecznie przez cały trip) i wsiedliśmy w taksówkę, która była pierwszym krokiem w naszej podróży do miejscowości Pagsanjan.
Wyjazd na Filipiny we wrześniu ma swoje plusy i minusy. Plusy są właściwie tylko dwa: podniesiony stan rzek, który umożliwia skorzystanie z bogatej oferty raftingowej tego kraju; a także nieco niższe temperatury. Z minusów warto wspomnieć: rozliczne, nawiedzające północ archipelagu huragany (o jednym mieliśmy dowiedzieć się nazajutrz), a także ogólnie psią pogodę, wpływającą na praktycznie wszystkie aspekty podróży. W naszym przypadku to właśnie chujowa pogoda sprawiła, że taksówką na dworzec autobusowy w Manili jechaliśmy „zaledwie” godzinę, a do Santa Cruz kolejne dwie z dużym kawałkiem. Z samego Santa Cruz do Pagsanjan jest już zaledwie 10 km, więc ten dystans szybko pokonaliśmy jeepneyem – charakterystycznym dla Filipin środkiem transportu (tutaj przeczytacie o nim więcej).
Tym sposobem na miejscu pojawiliśmy się sporo po godzinie 15:00 i stanęliśmy przed klasycznym dylematem podróżniczym: załatwiać atrakcję na wariata czy „zmarnować” dzień i wybrać się na spływ rano. Tu jednak los się do nas uśmiechnął, bowiem właściciel hostelu Willy Flores, w którym się zatrzymaliśmy (powód był prosty – przewodnik Lonely Planet wskazywał go jako najtańszy w okolicy), stwierdził, że załatwi nam rzeczną wyprawę od ręki.
Spływ rzeką Pagsanjan
W wiosce leżącej nad rzeką o tej samej nazwie tak naprawdę nie ma wiele do roboty. Miejscówka znana jest przede wszystkim z wodospadów Magdapio, prezentujących się szczególnie spektakularnie podczas sezonu deszczowego. Po fakcie mogę uczciwie stwierdzić, że wodospady rzeczywiście robią niezłe wrażenie, aczkolwiek wcześniejsza wizyta choćby w Laosie może sprawić, że leciusieńko się na nich zawiedziemy.
Tak czy owak, my i tak byliśmy zadowoleni, bo po taktycznym przepakowaniu się, w ciągu 30 minut od zameldowania w hostelu byliśmy już w drodze na spływ, który miał nam zająć resztę popołudnia.
Spływ Pagsanjan to tak naprawdę dość męcząca (nie dla Was, chyba że sami zdecydujecie się wiosłować) wyprawa w górę rzeki. Podczas około półtoragodzinnej wycieczki można podziwiać krajobrazy, na tyle docenione przez twórców filmu Apocalypse Now, że zagrały w nim Wietnam. Okolice wodnej wstęgi są dzikie, od czasu do czasu obstawione chwiejącymi się domkami i mniejszymi wodospadami, zewsząd zasilającymi rzekę. Na spływ zdecydowanie warto ubrać się skąpo albo przeciwdeszczowo, bo woda dotrze do Was w ciągu minuty i nie opuści przez całą wycieczkę.
Finałem wiosłowania pod górę jest pojedynczy, duży wodospad, który najlepiej wygląda z pewnej odległości. Jeśli macie nadmiar gotówki, możecie zapłacić Waszym przewodnikom, żeby podpłynęli łódką pod niego. My byliśmy już tak mokrzy, że zrezygnowaliśmy z tej przyjemności. Zupełnie szczerze wydaje mi się, że sama przeprawa w górę rzeki jest ciekawsza niż jej kulminacyjny moment, zwłaszcza jeśli wybierzecie się na nią podczas tak zwanego shoulder season, kiedy Pagsanjan nie jest aż tak zatłoczona.
Powrót spod wodospadu to bardzo prosta i szybka historia. Zajmuje jakąś 1/3 czasu drogi w górę rzeki, a dla nas był ciekawy o tyle, że jego najszybszą część pokonywaliśmy podczas błyskawicznie zapadającego zmierzchu, co dodawało klimatu.
Spływ skończyliśmy przed godziną 20:00, bardzo wyraźnie odczuwając starą prawdę, że zabawa na wodzie wzmaga głód. Tym sposobem do katalogu zaliczonych miejsc z przewodnika szybko dodaliśmy restaurację Calle Arco, której ofertę gastronomiczną skomentowałem w swoim dzienniku jednym słowem: „ZAJEBISTA!”. Mógłbym napisać, że nasza krótka przygoda w Pagsanjan stanowiła przykład idealnego dnia na Filipinach… gdyby nie to, że późnym wieczorem dostałem epickiej sraczki.