Taal Story – klisza z Filipin

Filipiński wulkan Taal to jedno z tych miejsc, w które podróżując po Filipinach właściwie nie da się nie trafić. Jego sława wynika głównie z faktu, że jego główny krater stanowi jezioro położone na wyspie, która z kolei leży na większym jeziorze, przy czym to ostatnie również leży na wyspie (Luzon, żeby było jasne). Taka swoista wulkano-cepcja to świetny wabik na turystów, nawet pomimo tego, że okoliczności powstania miejscówki były cokolwiek mroczne i raczej tragiczne w skutkach.

Główny krater wulkanu Taal, będący obecnie jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych całego archipelagu, powstał stosunkowo niedawno, bo w 1911 roku. Ogromna erupcja wstrząsnęła połową kontynentu i pochłonęła setki żyć, tylko po to, by 100 lat później jakiś biały frajer mógł pierdolnąć sobie piłeczką golfową do jeziora… Ale do tego jeszcze wrócimy. W tym momencie szacuje się, że w obrębie jeziora Taal znajduje się około 50 kraterów wulkanicznych oraz prawie 40 stożków, przy czym cała ta moc nadal jest groźna i aktywna. Nie przeszkadza to jednak nikomu w maksymalnym eksploatowaniu jej turystycznego potencjału.

Żeby nie było: widoki z miasteczka Tagaytay (znajdującego się dosłownie 70 km na południe od Manili) są obłędne. Ta lokalna baza wypadowa położona jest w górach, więc – zakładając, że znajdziecie właściwy nocleg – będziecie mieli z niej idealny widok na jezioro oraz najgroźniejszą wyspę w okolicy. Nad brzegiem jeziora roi się również od tras trekkingowych, z których większość poprowadzi Was na szczyty przeróżnych stożków wulkanicznych. Jeśli ktoś ma trochę więcej czasu i naprawdę chce obcować w rejonie jeziora Taal z naturą, to ma ku temu możliwości i to bez wydawania dzikich pieniędzy. Zdecydowanie gorzej jednak będą mieli Ci, którzy po prostu chcą zajrzeć do wnętrza głównego bohatera regionu.

(Tan)Taalowa droga

Wszelakiej maści przewoźnicy zaczną się o Was zabijać zaraz po tym, jak Wasza stopa stanie za progiem noclegowni. W 2012 roku za wynajęcie całej łodzi zmierzającej na krater trzeba było zapłacić około 1500 pesos (nie licząc kamizelek, które z jakiegoś powodu na Filipinach zawsze są płatne dodatkowo), ale targi rozpoczynały się zazwyczaj od trzykrotności tej kwoty. Przejażdżka w łodzi bangka może uśpić Waszą czujność. Ogromny przestwór wodny jeziora Taal potrafi uspokoić każdego, ale wierzcie mi, że to tylko wstęp do turystycznej gehenny, która czeka na Was na drugim brzegu.

Dobijając do plaży, będącej już tak naprawdę samym kraterem wulkanu Taal, musicie mieć świadomość, że nie trzeba tu za nic płacić (no, może poza wodą, której warto mieć ze sobą duże ilości). Zupełnie co innego będzie starała się Wam wmówić czereda samozwańczych przewodników, którzy obskoczą Was jak tylko wyjdziecie z łodzi i nie odstąpią do momentu, w którym zagłębicie się głębiej w zarośla pokrywające podnóża krateru. Do ich natarczywych wołań dołączą krzyki przeróżnej maści handlarzy oraz ludzi, którzy zaoferują Wam wjazd na szczyt na osiołku/koniku. Błagam, nawet nie próbujcie rozważać tej opcji, bo – po pierwsze – to okrutne; a po drugie: totalnie nieekonomiczne i bezsensowne.

Znalezienie drogi na szczyt Taal zajmie Wam jakieś 45 minut w porywach do godziny. Ścieżka jest dobrze widoczna, niezarośnięta, a jeśli będziecie mieli jakiekolwiek wątpliwości, to kierujcie się osiołkowym kupskiem, którym droga upstrzona jest na całej długości. Z perspektywy czasu nie wiem już, co było gorsze: ciągłe uskakiwanie przed zmęczonymi zwierzętami, niosącymi na grzbiecie opasłych Amerykanów, czy też brodzenie po kostki w tym, co owe zwierzęta za sobą zostawiają. Wejście na Taal, pomimo iż nietrudne, trudno nazwać przyjemnym spacerem.

Taal - widok z głównego krateru

Za to widoki zacne

No i na sam koniec: szczyt. Pominę tutaj fakt, że podczas naszej wizyty na krawędzi krateru panowała potworna duchota – tego należy się spodziewać, kiedy leci się na Filipiny w środku sezonu deszczowego. Znacznie bardziej byłem przerażony tym, że lokalni, przedsiębiorczy młodzieńcy urządzili sobie na szczycie Taal punkt, w którym wynajmowali kije golfowe i piłeczki, by można było sobie nimi siepnąć w dal, a najlepiej w sam środek najmniejszego z jezior. Pomijam tu kwestię bezsensowności takiej czynności, bo generalnie golf jest sportem, który nigdy do mnie nie przemawiał. Nie wierzę jednak w to, że któryś z chłopaków wieczorem schodzi z krateru, by chociaż część tych piłek pozbierać. Zaśmiecanie twardym, długo rozkładającym się plastikiem własnego dobra narodowego to dobry przykład na to, jak na Filipinach kasa trzęsie branżą turystyczną. Być może teraz sytuacja nieco się zmieniła, aczkolwiek jestem w tym względzie sceptyczny…

Sam za kij golfowy nie złapałem, czego nie mogę powiedzieć o kilku uczestnikach mojej grupy wyjazdowej. Wierzę jednak, że dziś chłopaki zachowaliby się inaczej – w końcu wtedy byliśmy jeszcze gówniarzerią, a kwestie klimatyczne budziły w nas co najwyżej nikłe zainteresowanie.

Taal - "pole golfowe"

Liche było to „pole” golfowe…

Na deser: Josephine

O knajpach polecanych w przewodnikach można mieć różne zdanie, ale w tym wypadku muszę to napisać: Josephine w Tagaytay, opisana w naszym przewodniku od Lonely Planet, okazała się strzałem w dziesiątkę. Jeśli będziecie mieli okazję odwiedzić ten lokal, koniecznie spróbujcie tamtejszych shake’ów oraz owoców morza (zwłaszcza tych serwowanych w muszlach). Nie robiłem zdjęć, więc musicie uwierzyć mi na słowo, ale ten posiłek pamiętam do dziś i to nie dlatego, że po nim rzygałem. Ponadto, Josephine oferuje również miejsca ze świetnym widokiem na jezioro, a to się przydaje, kiedy Wasz żołądek błaga o trochę odpoczynku po gigantycznej porcji małży.

Czego jednak nie zrobił rozsądek, nadrobiła karma. Po powrocie z dość mączącego trekkingu, wypłukaniu butów z oślego gówna oraz wysuszeniu ciuchów, na moment włączyliśmy telewizor w pokoju. Z lecących właśnie wiadomości dowiedzieliśmy się, że w północną część Luzon właśnie uderzył super-tajfun, który miał nie odpuścić przez kilka następnych dni. To oznaczało ni mniej ni więcej to, że musieliśmy kompletnie zmienić plan naszego wyjazdu i chwilowo zrezygnować z odwiedzin między innymi w Sagadzie. Ostatecznie zmiany w naszej trasie zaowocowały tym, że część z naszego składu spóźniła się na lot powrotny do Hong Kongu (do czego jeszcze wrócę), a to wygenerowało sporą dawkę stresu i niepotrzebnych wydatków. Jeśli w ten sposób Taal zemścił się na nas za wbicie w jego krater kilku piłeczek golfowych, to nawet nie chcę wiedzieć co by się stało, gdyby któreś z nas zapragnęło wjechać na szczyt na osiołku…

Zainteresował Cię ten wpis? Sprawdź też inne teksty na temat Wyprawy z 2012 roku. Zachęcamy Cię również do polubienia naszego bloga na Facebooku – na fanpage’u często pojawiają się dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?