Site icon jedź, BAW SIĘ!

Pozdrowienia z Moskwy

Sobór Chrystusa Zbawiciela

Cisza przed burzą*

Moskwa. Kosmopolityczny moloch, trzeci Rzym i miasto siedmiopasmowych ulic… Wystarczająco górnolotnie zacząłem? Fajo, to lecimy dalej.

Przyjazd do Moskwy na naszej trasie nie był pierwszym razem, kiedy odwiedzałem stolicę Rosji. Już kilka lat wcześniej, ciągle będąc przekonanym, że dziewiczy wąs dodaje mi SWAGu, zawitałem w progi tej metropolii i szokłem. Raz dlatego, że poraziła mnie swoim ogromem, różnorodnością i bojaźliwym poszanowaniem dla komunizmu. Dwa, że wódka. Enough said.

Sobór Wasyla Błogosławionego – tym razem nie w remoncie*

Na kursie językowym (jeszcze za czasów liceum) mieszkałem w akademiku, gdzieś niedaleko stacji metra, której podczas rewizyty nie byłem w stanie nawet namierzyć. W odróżnieniu od kilku moich współkursantów, nie spędzałem całych dni na wyprawach do supermarketu i z powrotem, tachając torby wyładowane piwem Baltica (<3) i wódą za 10 ziksów od butelki. Nie, moi drodzy, ja zwiedzałem! W moim zapędzie do zobaczenia wszystkiego udało mi się wejść nawet do mauzoleum Lenina, co do tej pory uważam za doświadczenie tyleż ciekawe, co niewspółmiernie krótkie do czasu, jaki spędziłem w kolejce. Oczywiście, jako nieopierzonemu szczylowi nawet do głowy mi nie przyszło, żeby przejść się do Treciakowki czy innej galerii i liznąć trochę sztuki klasycznej. Bochomazy jakieś.

Jednak, jako starsza i lepiej obyta istota ludzka, podczas swojej drugiej wizyty w Moskwie zrobiłem to, co każdy rozsądny człowiek zrobiłby na moim miejscu. Znaczy – wywaliłem lachę i obejrzałem sobie jeszcze raz wszystko to, co już kiedyś widziałem. Proste.

Na miejscu mieliśmy jakieś 12 godzin, od świtu do zmierzchu. Plac Czerwony zaliczyliśmy niczym brzydką żonę – obowiązkowo, szybko i za darmo. Znacznie większą atencję poświęciliśmy GUM-owi, to jest najpopularniejszemu mallowi naszych wschodnich sąsiadów. Pomijając fakt, że wtedy jeszcze nie dostawałem erekcji na sam widok napisu Lacoste, to w zasadzie uważam, że spędziliśmy tam za dużo czasu. Poza tym M. lubił fotografować ludzi – wiecie, takie „ambytne” hobby; GUM nadawał się do tego wyśmienicie.

Standardowy korek na Twierskiej*

Potem szybki spacer za Kreml, wymiana waluty w Citibanku i już mogliśmy zacząć żyć jak królowie. Prawdę mówiąc, życie to ograniczyło się do spożycia smętnej pity z mięsem o podejrzanej proweniencji w obskurnym kababie pod soborem Chrystusa Zbawiciela, po której to dostałem epickiej sraczki. BYŁO SUPER!

Osobiście uważam, że niedocenioną częścią tego kurewsko wielkiego miasta, gdzie w zasadzie wszędzie da się dostać stopem (poważnie – do tego można przejechać się takimi furami, że samo jeżdżenie jest swoistą atrakcją), jest część pomiędzy Kremlem a wspomnianym już soborem Chrystusa Zbawiciela. Pomijam fakt, że do samego kościoła (czy raczej bazyliki, sądząc po architekturze) można szybko i łatwo dostać się metrem. Metro jest dla cieniasów, chyba że mieszkasz w Londynie. Albo Paryżu. Albo Wiedniu. No nieważne. Metro jest dla cieniasów, lepiej iść na spacer…

… Zwłaszcza, jeśli na tym spacerze może złapać Cię burzysko tak silne, że przy każdym podmuchu wiatru nakrywasz się jajami.

Deszcz przeczekaliśmy pod mostem, razem z kilkoma mieszkańcami miasta. M. od zawsze chciał potrenować swój rosyjski, więc nawet coś tam zagadywał. Ja, pomimo tego, że języka uczyłem się nieprzerwanie kilka lat, muczałem coś jak ostatnia pipa i pocieszałem się w myślach, że przecież też bym potrafił, gdybym chciał. No więc – nie potrafiłbym. Mój rosyjski był wtedy chujowy i kropka.

Sobór Chrystusa Zbawiciela to, nie bójmy się tego powiedzieć, jeden z najładniejszych obiektów sakralnych, jakie widziałem w swoim życiu (a trochę ich widziałem, ho, ho). Kopuła złota jak zęby rapera, ściany białe jak mleko UHT… No cukiereczek po prostu i cud, że komuniści nie zrównali tego przybytku z ziemią [jak już wiemy, zrównali, psubraty!]. Chociaż może i nie cud – na lekcjach historii dotyczących ZSRR rysowałem penisy w zeszytach kumpli, także skąd mam wiedzieć. Tak czy owak, z zewnątrz ta perła architektury rosyjsko-bizantyjskiej, rzucona na mapę Moskwy w podzięce za wycofanie wojsk napoleońskich z miasta w roku 1812, robi kurewko silne wrażenie. Poważnie – podobne wotum poświęcone wycofaniu się Polaków po Wielkiej smucie równo 200 lat wcześniej, stojące na Placu Czerwonym, to – w porównaniu – jakiś różowy rzyg.

W związku z tym, łatwo się domyślić, że w środku sobór też robi wrażenie, nie? Może i tak, ale co ja tam mogę wiedzieć. Przecież – już drugi raz z rzędu – miałem brokuł zamiast mózgu i zapomniałem, że do kościołów prawosławnych nie można wchodzić w krótkich spodenkach. O. miała na sobie tank-top, także jej też podziękowano. Do środka wszedł M., ale – z racji silnego lobby pocztówkowego przed wrotami – mógł co najwyżej poudawać, że robi zdjęcia.

Potem jeszcze szybki spacer niezrównaną Twierską, z korkiem jakby po drugiej stronie miasta rozbierała się Megan Fox, przeskok na Arbat (Nowy, bo po co Stary – w końcu wszyscy o nim słyszeli, nie?), następnie Łubianka (dawna siedziba KGB) i zagęszczonym krokiem na dworzec kolejowy.

Tyły Placu Czerwonego – sami sprawdźcie, co jest nie tak…*

Z perspektywy czasu wiem, że trzeba było sprężyć dupę i pochodzić więcej. Zwłaszcza, że pod wieczór pakowaliśmy się już do kolei transsyberyjskiej, w której mieliśmy spędzić kolejne 5 dni.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Rosji oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*wszystkie zdjęcia autorstwa M.

55.75124237.618422
Exit mobile version