Mongolskie konie dla turystów to w ogóle oddzielna historia. Moja teoria jest taka, że kiedy wschodni bogowie rozdawali inteligencję, ta część znakomitego rodu equus caballus ustawiła się po nią tuż za gołębiami. Jeśli natomiast chodzi o grację poruszania się, to równie dobrze można by jeździć na jamniku, przy czym upadek jest zarówno mniej prawdopodobny, jak i mniej bolesny.
Niby zrozumiałe jest, że Mongołowie nie chcą dawać turystom koni mądrych i odpowiednio wyszkolonych, bowiem te są zbyt wartościowe. Z drugiej jednak strony, spędzenie pięciu dni na grzbiecie stworzenia, które na równym potyka się o własne kopyta i odznacza się refleksem naspawanego leniwca sprawia, że podróż może być mniej przyjemna niż się wydaje.
Jeśli nigdy nie jeździliście konno, nie ma się czym martwić. Na naukę będziecie mieli sporo czasu. Z tego co pamiętam, dokładnie 2 dziesiąte sekundy, bowiem po tym czasie cholerne stworzenie wyrywa do przodu za koniem-liderem, w dupie mając to, czy odpowiednio wygodnie się usadziliście. Ponadto, w ciągu pierwszych dwóch godzin przejdziecie także przyspieszony kurs galopu, zakończony prawdopodobnie malowniczym pierdolnięciem w trawę, ku uciesze wszystkich obserwujących zajście localsów.
Jeśli z kolei uczyliście się jazdy konnej w Polsce, as I did, również możecie o wszystkim zapomnieć. Siodła, które poznaliście, w Mongolii nie są stosowane (pewnie za wygodne) i są zastąpione przez drewnianą kulbakę, idealną wręcz do transportu worka ziemniaków, w który po pierwszym dniu wycieczki zamieni się Wasz tyłek. Dopóki idziecie stępa, nie ma żadnych problemów, tyle że mongolskie kuce są dwukrotnie mniejsze od koni europejskich, w związku z czym ich prędkość spacerowa tylko odrobinę przewyższa tę, którą w biegu osiąga kulawy lemur. Przechodzicie w kłus? Fajno. Tyle, że już po paru kilometrach zauważycie zapewne, że Mongołowie przypatrują się Wam z politowaniem, zastanawiając się, po jaką cholerę ten biedny, biały frajer tak zabawnie podskakuje w kulbace. W Mongolii się bowiem nie anglezuje, co jest w sumie zrozumiałe ze względów praktycznych: obijanie dupska o siedzisko o twardości 9 w skali Mohsa już po kilku minutach staje się sposobem na to, by ostatecznie pożałować, że kiedykolwiek posiadało się tyłek. Ponadto po kilku kolejnych minutach mięśnie nóg odmówią współpracy. Daliście radę przez pierwszą godzinę? Gratulacje – przed Wami jeszcze 6 kolejnych, a potem następne 4 dni.
Nie zrozumcie mnie źle, 5-dniowa wycieczka na końskim grzbiecie to jedno z najciekawszych i najfajniejszych doświadczeń, jakie mnie w życiu spotkało. Widoki są niesamowite, noclegi pod chmurką relaksujące jak nic innego na świecie, z konia można zsiąść w dowolnym momencie (i zwalić się ryjem w trawę z powodu bólu kolan), a już po kilku godzinach będziecie wykorzystywać każdą okazję, by poćwiczyć galop (a chyba tylko w Mongolii i Kazachstanie możecie pędzić konno gdzie tylko dusza zapragnie). O pozostałych doświadczeniach napiszę niebawem, a jest ich naprawdę multum, włącznie z obserwowaniem Koreańczyków, którzy na koniu wyglądają gorzej niż Wasza babcia (nawet, jeśli ta już nie żyje), jakkolwiek niewiarygodnie by to brzmiało. Niemniej, wybierając się na taki trip, trzeba mieć na uwadze, że trzeciego dnia Wasze rzepki zrobią wszystko, żeby Was zabić, a w tym procederze skutecznie będzie pomagała cholerna szkapa. Zapomnijcie o karmieniu jej jabłkami, chyba że chcecie stracić wszystkie palce.
*wszystkie zdjęcia autorstwa M.