Site icon jedź, BAW SIĘ!

Wsiadaj na koń i goń!

Mongolskie renifery

Takie tam z reniferami*

No to ruszyliśmy! Kiedy wsiada się na konia wiedząc, że przed nami 5-dniowa podróż przez mongolskie bezdroża, człowiek mógłby spodziewać się, że zza drzewa wyskoczy Hanz Zimmer razem z orkiestrą i przypieprzy jakimś epickim kawałkiem. W rzeczywistości zazwyczaj słychać jednak wyłącznie końskie popierdywania i sporadyczne, głuche „puf!”, z których każde kolejne oznacza, że świat stał się odrobinę bardziej żyzny. No dobra. Jest jeszcze „czu!” – okrzyk najłatwiej przetłumaczalny jako „wio!”, który przez kolejne dni wycieczki stanowił 80% wypowiadanych przez nas słów. Wrażenie nie-epickości całej scenki potęguje fakt, że kiedy odwracacie się za siebie po godzinie jazdy, wciąż widzicie swój hostel. Ale przynajmniej człowiek się nie męczy (zbytnio).

Taka wycieczka to coś bardzo… specyficznego. Z jednej strony można by pomyśleć Hmm – to musi być zajebiste, tak sobie jechać i jechać, wokół zielone równiny i inne gówna. Fajosko. Z drugiej – to jest Pięć. Pieprzonych. Dni. W. Siodle. Pardonw kulbace.

Ogólne wrażenie jest takie, że człowiek jest tak blisko natury, jak tylko się da (czasem wręcz za blisko, jeśli koń zrzuci go w nieodpowiednim momencie). Powietrze jest tak czyste, że palacze mają kłopoty z oddychaniem, na drodze spotyka się najprzeróżniejsze stworzenia (z reniferami i Koreańczykami włącznie), a pierwszej nocy spędzonej pod mongolskim niebem możecie nie przespać, bo zapatrzycie się w gwiazdy (chyba, że będzie lało, o czym potem). No romantycznie do porzygu, nic tylko siąść i sonety pisać.

I nie, nawet nie chodzi o to, że jest nudno. Chociaż często jest. To pięć dni w tempie, które wyśmiałaby nawet Janina Ochojska. Wasz dziadek chodzi szybciej, o ile tylko toaleta jest odpowiednio daleko.

To, co mi doskwierało najbardziej, to ból kolan. Trzeciego dnia był wręcz nieznośny – do tego stopnia, że raz na 30 minut musiałem schodzić z konia i iść kilometr-dwa na piechotę, żeby przekonać własne nogi do dalszego funkcjonowania. Jak to zwykle bywa, ostatniego dnia agonia zniknęła jak ręką odjął – organizm się przyzwyczaił. Na złość jednak, właśnie tego dnia większość trasy byliśmy zmuszeni pokonać stępa. Jednakże nie uprzedzajmy wypadków…

Ach. Była jeszcze jedna rzecz. Ogólnie rzecz biorąc – jest to ten z tych problemów, który najskuteczniej zwalczyć za pomocą suszonych śliwek i dużej ilości wody. Można by sądzić, że sama 5-dniowa jazda na zwierzęciu, które metodycznie podrzuca Cię w dół i w górę, zdoła przekazać odpowiednią wiadomość jelitom. Najwyraźniej jednak ludzkie kiszki mają tendencję do uprzejmego ignorowania wszelkich sugestii dotyczących ogólnie pojętego opróżniania, zagłuszając je przysłowiowym marszem. I to w stylu tego, gdzie główną partię solową gra bardzo duży puzonista. Autochtoni wydają się jednak traktować ten problem z właściwą sobie swadą, a każdego głośniejszego… „uciekiniera” kwitują szczerym śmiechem. Może to i lepiej.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Mongolii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*zdjęcie autorstwa M.

Exit mobile version