Site icon jedź, BAW SIĘ!

Pustynia Gobi – 4 godziny na piachu

Drobna awaria w drodze na Gobi

Awaria? Nie liczcie na złapanie stopa...*

Pierwszy zonk: po bez mała dwóch godzinach poszukiwań wolnego jeepa zorientowaliśmy się, że miejsce w którym nocowaliśmy to nie Sajnshand, tylko jego aglomeracja powstała przy dworcu kolejowym. Po tym odkryciu pozostało znaleźć transport na Gobi.Żeby dojść do właściwej wioski, trzeba było minąć zajebisty czołg, łuk z neonowym napisem, a potem zejść ze wzgórza. Ot, ignorancja, a także świetne mapy Lonely Planet.

Po dotarciu na miejsce kierowcę znaleźliśmy bez trudu. Ucieszył się dziadyga potwornie (po zainkasowaniu paru dolarów, rzecz jasna), obskakiwał nas jakbyśmy srali najszczerszymi szmaragdami, a następnie zapakował do wozu. Po drodze zgarnęliśmy – jak można się było domyślić – jego żonę i wnusia (nie chcieli przegapić okazji na wycieczkę z białymi), a następnie ruszyliśmy z kopyta w stronę pustyni.

Sama droga obfitowała w niesamowite atrakcje. Pierwsza: zatrzymaliśmy się nieopodal studni, przy której najpierw zostaliśmy nieprzystojnie opluci przez wielbłądy, a następnie niemal zgwałceni przez stado bardzo zaaferowanych kóz. Po tej przygodzie samochód zepsuł się tylko raz, na 20 minut zaledwie, a następnie dowiózł nas bezpiecznie w pobliże wydm pustyni właściwej.

Gobi jest dość specyficzna. Obszary otaczające pustynię w kształcie, który znamy z filmów, to skaliste pustkowia, na których nie ma kompletnie nic. To właściwie też pustynia, tylko mniej widowiskowa i generalnie nudna jak kazanie na pasterce. Ciekawe jest natomiast to, że tuż obok piaszczystych łach i diun godnych najbardziej zapadłych obszarów Tatooine rozciągają się pola soczyście zielonej trawy, na których Mongołowie organizują sobie pikniki młodzieżowe, booze and dance included (jeden mieliśmy nawet okazję oglądać). Ta wielka, zielona oaza, na której niejednokrotnie spotkać można tabuny dzikich koni, urywa się momentalnie przechodząc w wielkie wydmy, zajmujące cały widoczny horyzont. Widok jest fenomenalny, ale – umówmy się – widok to coś, co robi wrażenie przez 10 pierwszych minut obserwacji. Z tego względu, prócz łażenia po piachu, nasz kierowca zapewnił nam typowy, mongolski posiłek, sporządzony z rozgotowanego mięsa i, a jakże by inaczej, znanego nam już smalczyku spożywanego ze szczypiorkiem. Plus był taki, że mogliśmy to wyrzygać za kolejną łachą.

Połaziliśmy trochę, podokuczaliśmy wszędobylskim kozom (jedna ewidentnie pragnęła być przeze mnie zaadoptowana, ale chłodno odrzuciłem jej awanse), a ja wykopałem truchło skarabeusza czy innego żuka. Chciałem zabrać je do Polski, ale zaczęło potwornie walić już po pierwszej godzinie trzymania w plecaku, więc wywaliłem skurczybyka gdzieś w drodze powrotnej.

Coś padło o ten przysłowiowy krok za blisko*

I w zasadzie tyle. Po wszystkim zapakowaliśmy się do UAZa, zerknęliśmy jeszcze raz na hurtowe ilości nieprzetworzonego krzemu i zwialiśmy z powrotem do Sajnszand.

Potem z – jak najbardziej fizycznym – bólem uświadomiliśmy sobie, że trzeba było zabrać pieprzony krem z filtrem

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Mongolii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*wszystkie zdjęcia autorstwa M.

44.671611110.039284
Exit mobile version