Site icon jedź, BAW SIĘ!

Popa, popa, to Mt. Popa!

Mt. Popa

Góra Popa z dalszej perspektywy

Wizyta pod i na Górze Popa nie zajęła nam dużo czasu, co było zaskakujące biorąc pod uwagę potencjalną ilość stopni, z jaką mogliśmy mieć do czynienia. Główną atrakcją były oczywiście małpy, witające gości już u stóp wielkiej skały. M. zakupił nawet od szczerbatej przekupki pakiet małpich słodyczy, które z namaszczeniem umieszczał na swoim GoPro, tak by nakręcić z bliska kilka solidnie rozwydrzonych makaków. Makaki słodycze brały do gęby, gapiły się znacząco na pozostałe M. ruloniki i powodowały ogólną radość przez około 10 minut. Potem wszystkim się znudziły i stały się tylko niewielką przeszkodą we wchodzeniu na szczyt (wielki małpiszon siedzący na środku schodów to nie jest czymś, z czym się zadziera, zwłaszcza przy polskich cenach szczepionki na wściekliznę).

Makak skomercjalizowany do szzętu

Sam klasztor, zgodnie z tym co mówią internety, lepiej prezentuje się z zewnątrz niż z wewnątrz, ale i tak warto do niego zajrzeć – nie znajdziecie w Birmie innego tak niewielkiego miejsca, w którym jednocześnie tak łatwo się zgubić (a przy okazji natknąć się na bardzo, bardzo dziwne plakaty o wydźwięku religijnym oraz manekiny robiące za wizerunki tamtejszych świętych). Widok z góry jest stosunkowo imponujący, więc w bonusie dostaniecie kilka niezłych fotografii miasteczka poniżej oraz złotych kopuł pośród drzew. Dzięki temu drogę na dół możecie umilić sobie podśpiewywaniem przeboju Maryli Rodowicz „Ale to już było”, a także kolejną porcją stresu związaną z unikaniem spadających z góry małpich gówien. Trudno nazwać to złą rozrywką. M. dorzucił do tego jeszcze ślad zębów, bowiem nieopatrznie zadarł po drodze z jakimś samcem alfa. Jako jednak, że nikomu nie chciało się odwiedzać birmańskiego punktu medycznego, machnęliśmy na to ręką, a M. do dziś jakoś żyje i ma się nieźle.

Bardzo. Dziwny. Plakat

Po powrocie z Góry Popa poszliśmy na szybką, wegetariańską szamę w dziwnie nazwanej restauracji, o której już wspominałem. Mimo tego, że mnie i B. posiłek specjalnie nie zachwycił, to i tak załapaliśmy się na deser dnia, to jest cukierki z tamaryndowca, których grube paki kupiliśmy sobie na pamiątkę (i oczywiście tragicznie przepłaciliśmy – tragicznie, bo aż o dolara).

A potem… potem nastąpiło coś, co – z racji na brak innych możliwości na miejscu – można by nazwać najbardziej imprezowym wieczorem, jaki przeżyliśmy w Birmie. Cała akcja miała miejsce w lokalu o dźwięcznej nazwie Queen, gdzie pizza była stosunkowo dobra, a menu drinków długie i nie powalające cenami.

Na początek wlaliśmy w siebie po jednej szklance wszystkiego, co w Queen tylko mieli w menu, włącznie ze średnio dobrą, tamtejszą wersją Long Island Ice Tea. Nasz ostateczny pijacki wybór padł na Caipirinhę, której wytrąbiliśmy kilka kieliszków, machając ręką na fakt, że była robiona ze zwykłego rumu, a nie z cachaçy. Przy piątej szklance na głowę zaczęło nam z lekka odpierdalać, co donoszący alkohol kelnerka skonstatowała ze strachem w oczach, sama zapewne nie wiedząc, czy bardziej dziwić się naszemu stanowi czy temu, że po takiej ilości alkoholu jeszcze jesteśmy w stanie zarządzać własną motoryką. Jak wiadomo, górna granica alkoholowa dużej większości Azjatów leży gdzieś w okolicach trzeciego piwa, a i to okupowane jest przez nich potężnym, trwającym kilka godzin kacem.

Niezrażeni tym, że cały lokal śledził z uwagą nasze poczynania, zapłaciliśmy za drinki, wygrzebaliśmy się zza góry szkła, a następnie jęliśmy ganiać miejscowe psy, co okazało się tym punktem imprezy, w którym Mo. postanowiła powiedzieć „stop”. Zagoniony na hotelu M. nie chciał tak łatwo ustąpić, co zaowocowało wyłamanym zamkiem w drzwiach. O tym dowiedzieliśmy się jednak dopiero rano, bowiem organizmy mój i B. przestawiły się w trym stand-by kiedy tylko przekroczyliśmy próg pokoju.

Exit mobile version