Site icon jedź, BAW SIĘ!

Na razie, Birmo!

Rangun - pakowanie

Nasze plecaki 15 minut przed wyjściem

Skłamałbym jednak gdybym powiedział, że potem już nic ciekawego się nie działo. Następnego dnia, po nieco rozczarowującym śniadaniu, ruszyliśmy jeszcze z B. i Mo. po ostatnie zakupy. Ja nie traciłem nadziei na BOLSy w niskiej cenie, a Mo. chciała odwiedzić sklep z tanimi kosmetykami, w którym byliśmy w pierwszych dniach naszego pobytu w Rangunie (a tak się składało, że nadzieje na obie te rzeczy prowadziły nas w jednym kierunku).

Upragniony likier, pod postacią stosunkowo rzadkiego, a do tego taniego Maraskino, znalazłem oczywiście „pod latarnią”, to jest jakieś 100 metrów od hotelu, w którym spędziliśmy naszą drugą noc w Birmie. Problem polegał na tym, że nie miałem już miejscowej waluty.

Co to dla mnie, pomyślałem, przecież gdzieś tu musi być kantor w końcu wszędzie było ich ostatnio pełno. Ha!

20 pieprzonych minut później wbiegłem wreszcie do jakiegoś biura podróży, w którym miła Pani skombinowała mi wreszcie wymianę po kursie, który okazał się najlepszy w całej mojej birmańskiej karierze. Jak szalony popędziłem z powrotem do sklepu, gdzie dziewczyny już powoli myślały o zgłoszeniu zaginięcia, ucapiłem upragniony alkohol, a następnie złapałem się za głowę, bowiem za jakieś 30 minut mieliśmy być z powrotem w hotelu (checkout był godzinę później, a tymczasem nasze plecaki były dalekie od spakowania) – spacer zająłby nam natomiast co najmniej 45 minut. Raz się żyje, pomyślałem i, jako birmański nowobogacki (w końcu wymieniłem sporo hajsu na kilka godzin przed wyjazdem), postawiłem naszej trójce taksówkę powrotną. Dało nam to dokładnie tyle, że 5 minut później staliśmy w mega-korku na głównej ulicy Rangunu. Kierowca okazał się jednak nie w ciemię bity. Tu zakręcił, tam zawrócił i po niecałych 20 minutach byliśmy na miejscu, bombardowani z wejścia nieprzychylnymi spojrzeniami M i Ma., którzy zdążyli się już spakować.

W ciągu 45 minut wzięliśmy kąpiel, spakowaliśmy się, a następnie przepakowaliśmy ze trzy razy, bowiem nie było najmniejszej opcji na to, by hektolitry kupionego przeze mnie alkoholu nie przeciążyły znacznie mojego plecaka. B. nie była zachwycona, ale jakoś dała się namówić na dodatkowe, chlupoczące kilogramy.

Wreszcie, po jeszcze jednym spacerze, podczas którego ostatecznie dopchaliśmy plecaki Malibu o smaku mango oraz kupionym przez B. betelem (dla tych z jej znajomych, którzy dawno nie mieli okazji się porzygać), wsiedliśmy w taksówkę na lotnisko. Po drodze chcieliśmy jeszcze zjeść w knajpie, w której szamaliśmy z B. poprzedniego dnia (tej od pizzy na ziemniakach), ale kierowca okazał się rozgarnięty jak świeży nawóz i nie cholery nie czaił, co się do niego mówiło, choć z uporem maniaka przytakiwał w odpowiedzi na każde pytanie. To sprawiło, że w ramach obiadu musieliśmy zadowolić się dość obleśnymi, słodkimi bułami.

Ostatnie zdjęcie w Rangunie

A potem było już z górki – na lotnisku ostatnie kyaty przeznaczyliśmy na niewielki, normalny posiłek (oczywiście po lotniskowych cenach) oraz butelkę wody, na którą mi i B. zabrakło 250 K., które to sprzedawczyni łaskawie nam spuściła. Potem samolot (z mającą wyjebane obsługą, ale potężną biblioteką filmów), lotnisko w Amsterdamie (w tym posiłek – a jakże – w McDonalds i kolejne nabytki alkoholowe, jakbym miał ich za mało) i drugi samolot – już porządny, bo KLM-owski.

I nagle – wyrwani z kraju złota, Buddy, starożytnych świątyń, minionej świetności, tragicznej historii i najnudniejszych imprez plażowych na świecie – byliśmy w Polsce.

Na zewnątrz – słońce i 15 stopni mrozu; w naszych głowach z kolei – smutek. Niby jeszcze dwa dni wcześniej każde z nas miało trochę dość upałów, syfu i smrodu, ale stojąc na początku lutego na Okęciu momentalnie zatęskniliśmy do egzotyki, kokosowego curry, idealnej pogody, a nawet do klimatyzowanych, birmańskich autobusów…

Takie myśli miała w głowach chyba cała nasza grupa poza M. M. bowiem wkurwiał się, bo Chińczycy zajebali mu bagaż (karma, dziwko, pomyślałem, bowiem w Amsterdamie okazało się, że z braku miejsc w klasie ekonomicznej M. i Mo. polecą sobie do Polski w klasie economy+). Plecak przyleciał oczywiście do Polski kilka dni później – powodem paniki azjatyckich oficjeli okazała się pusta zapalniczka, którą M. wrzucił do środka. Do tej pory nie wiemy w sumie, o co kaman.

A ja i B.? Ja i B. postaliśmy 45 minut na lotnisku, po czym doszliśmy do wniosku, że naszemu zaprzyjaźnionemu, umówionemu wcześniej transportowi coś musiało wypaść (tak w istocie było – cholerne diesle). Z związku z tym podszedłem do klasycznego Pana Mietka i zapytałem, czy odwiezie nas do domu za 30 zł. Pan Mietek skrzywił się nieco, zacharczał lekko, skinął głową i powiedział ta. Gwarantuje Pan?, pytam, bo wie Pan – my dopiero co wróciliśmy z Azji, tam lepiej ustalić wszystko z góry

Panie, odpowiada Mietek, tu nie Azja – tu Polska. Wsiadaj Pan.

Kurs wyszedł za 31 zł.

Exit mobile version