Site icon jedź, BAW SIĘ!

Dzika gonitwa i prysznic w deszczu

Po krzepiącym posiłku zorientowaliśmy się, że nasi rodacy mieli niezły pomysł z wcześniejszym powrotem. Zaczynało robić się zimno, wiatr odmrażał jaja męskiej części wyprawy i pogodowo działo się ogólnie nieciekawie. Niemniej, teraz nie było już wyboru, więc wsiedliśmy na skutery i daliśmy rurę na Pakse.

Rura standardowo skończyła się tym, że grupa pogubiła się na przedmieściach, ledwo zdążyła kupić bilety do następnej destynacji (konkretnie – Si Phan Don), a następnie o mały włos nie spóźniła się z oddaniem skatowanych tą gonitwą maszyn. Co więcej, przy zdawaniu jednośladów okazało się, że podczas niefortunnego driftingu M. ucierpiała gumowa nakładka na jednym z podnóżków. Właścicielka interesu nie tylko potrąciła sobie z kaucji (15 zł – serio) za tę niezwykle witalną część pojazdu, ale – zwęszywszy okazję na dodatkowy hajs – przetrzymała nas dodatkowe 15 minut, podczas których bardzo dokładnie obejrzała pozostałe maszyny. Stety dla nas, a niestety dla niej, nie znalazła innych uszkodzeń, choć kurewsko się starała.

Nikogo nie powinno zdziwić, że na kolacji wpadliśmy na Magdę i Michała, którzy rzecz jasna byli już po jedzeniu. Nie przeszkodziło nam to w przesiedzeniu w Delta Caffe kolejnych 2 godzin, podczas których my wtranżalaliśmy makaron, a oni dla towarzystwa pili piwko (przeniesione następnie do pobliskiego baru Jasmine). Na jednym oczywiście się nie skończyło, a nie skończyłoby się nawet na trzech czy pięciu, gdyby nie skurwysyńska pogoda.

Na padający deszcz zwróciliśmy uwagę, kiedy już było za późno. Dosłownie z minuty na minutę staliśmy się świadkami największej ulewy, jakiej doświadczyliśmy w życiu, thunders & shit included. Woda momentalnie wezbrała tak bardzo, że doszczętnie zalała zagłębienie, w którym siedzieliśmy. Widzieliśmy także, jak w ciągu kilku minut pod korek wypełniła zjazdy do garaży, które jeszcze parę chwil wcześniej były suche jak żarty Karola Strasburgera.

Wszystko byłoby OK, gdyby nie to, że M. miał przy sobie lustrzankę cyfrową. Z pomocą przyszła właścicielka baru, która obdarowała nas plastikowymi siatkami – w Laosie nikt jeszcze (przynajmniej wtedy) nie przejmował się ekologią, więc dostaliśmy wcale pokaźny zwitek. Omotani plastikiem jak dziady proszalne pomknęliśmy chyżo w stronę hotelu, brodząc w wodzie sięgającej nam do kostek, a momentami nawet do kolan.

Kąpiel w strugach deszczówki, przez które było widać dosłownie na kilka metrów do przodu poddała nam dość głupi, ale w sumie zasadny pomysł. Mianowicie, kiedy tylko dobrnęliśmy do noclegowni, zrzuciliśmy mokre ciuchy, założyliśmy stroje kąpielowe, capnęliśmy mydło, po czym wyszliśmy wziąć prysznic na świeżym powietrzu. Bez kitu – deszcz był tak solidny, że musieliśmy mydlić się pod dachem, bo inaczej całe mydło było momentalnie spłukiwane przez szalejący żywioł. Było super, choć dziewczyny trochę narzekały na brak ciepłej wody. Nie to, żeby miały ją do dyspozycji pod normalnym natryskiem. Niestety, żadne zdjęcia z tej nieco dziwnej przygody nie nadają się do pokazania.

Po wszystkim, czyści i pachnący, wróciliśmy do pokoju, uzbrojeni w stalowy zamiar spakowania gratów – następnego ranka chcieliśmy tylko wstać i wyjść. Nie dane nam było. Kilka minut po tym, jak doprowadziliśmy się do porządku po kąpieli, w całym budynku wysiadł prąd, który nie wsiadł już do poranka. Potykając się o mokre ręczniki i przemoknięte kąpielówki, które nie miały szans wyschnąć do rana (chociaż – sądząc po wilgotności powietrza w pokoju – bardzo się starały), wtarabaniliśmy się do łóżek. Zanim ostatecznie ulegliśmy zmęczeniu, zdołaliśmy jeszcze tylko nastawić budziki na 6:00.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Laosie lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Exit mobile version