Z Bangkokiem to jest tak, że trzeba wiedzieć, co zwiedzać, ewentualnie mieć na myszkowanie po nim więcej niż 2 dni. Nam przez przypadek udało się skorzystać z bramki numer dwa, choć humor M. i O. po zeszłonocnym fuckupie z kasą nieco burzył radosny nastrój.
Nasze pierwsze „dzienne” zetknięcie się ze stolicą Tajlandii nie trwało długo, ale było dość efektywne. Wieczorem mieliśmy udać się w podróż na południe kraju, by jeszcze trochę poplażować (hurra…), więc chcieliśmy minimalnym kosztem zwiedzić to, co leżało najbliżej naszego hostelu (gdzieś musieliśmy zostawić plecory). Tym samym na pierwszy ogień poszedł Pomnik Demokracji i położone nieopodal świątynie.
Sam pomnik nie poraża pięknem ani właściwie niczym innym. Ot, cztery betonowe skrzydła z samowarem pośrodku, a także 75 kulami armatnimi, w symbolicznym geście zakopanymi pod nim. Abstrahując od znaczenia monumentu, które niewątpliwie budzi poryw serca i inne pierdoły, to znacznie ważniejszą sprawą jest to, że pod Pomnikiem Demokracji dorwał nas klasyczny tajski naciągacz.
Naciągacze w Bangkoku to sprawa niemal legendarna. Scenariusz zazwyczaj wygląda tak: widząc kręcących się jak gówno w przerębli turystów, naciągacz podchodzi nieśmiało i proponuje swoją pomoc, jednocześnie wypytując, którą świątynię szanowni państwo pragną łaskawie nawiedzić. Wzmiankowani, wzruszeni troską anonimowego i tylko trochę capiącego niemytym jajem Taja, odpowiadają, że taką-a-taką, na co ten replikuje, że akurat dziś ta dokładnie świątynia jest niestety zamknięta (podobnie jak kilka innych, z których zapewne każdą mieliśmy w planach). Worry not, kontynuuje jednak chłopisko, tak się bowiem składa, że otwarta jest piękna i wspaniała świątynia, o której jakimś cudem Wasz przewodnik milczy – niechybnie dlatego, że jego autor się nie zna albo ma gust estetyczny niczym Elizka z Warsaw Shore. Ucieszeni, że trafiła im się Perła Orientu, turyści wskakują z nowym przyjacielem do tuk-tuka, po czym jadą z nim za jakieś zadupie…
Co okazuje się na miejscu? Ano to, że gość przywiózł Was do czegoś, co w Tajlandii uchodzić może co najwyżej za średnio zdobny szalet. W środku jest, rzecz jasna, gipsowy Budda, ale lekko zezuje, bo wypadła mu źrenica ze szlifowanego szkiełka, a prawa noga jest w remoncie, bo zabłąkany pies lekko ją obszczał, w wyniku czego złuszczyła się cała złota farba. A poza tym wszędzie śmierdzi martwym żółwiem.
Worry not, znów krzyczy przyjacielski Taj, zawiozę Was z miejsce, które na pewno poprawi Wam humor. Nie mija 15 minut, a Wy już stoicie w sklepie z najbrzydszym i jednocześnie najdroższym pamiątkowym szajsem, jaki widzieliście w życiu, a kierowca taktycznie obstawia wyjście, tak żebyście nie spierniczyli.
Tu zazwyczaj następuje jedno z dwojga: a) albo kupujecie coś, żeby gość wreszcie się odpierdolił; lub b) zniesmaczeni niczego nie kupujecie, powodując niezadowolenie nie tylko właściciela przybytku, ale przede wszystkim Waszego kierowcy, który gotów jest obrzucić Was teraz stekiem wcale wymyślnych wyzwisk, po czym odjechać w poszukiwaniu nowej ofiary, zostawiając Was w miejscu, z którego powrót do hostelu zabierze Wam pół jebanego życia.
My na szczęście byliśmy wcześniej ostrzeżeni o całym procederze, więc grzecznie dziękowaliśmy, ze smutkiem kiwaliśmy głowami na wiadomość o tym, że wszystkie świątynie w mieście są akurat zamknięte, a następnie parliśmy niezłomnie dalej.
W pobliżu Pomnika Demokracji można bowiem obejrzeć sobie kilka naprawdę ładnych rzeczy, w tym biało-czarną Wat Rachanatdaram (która pozwoli Waszym oczom odpocząć od wszechobecnej zielono-czerwono-złotej mieszanki) oraz dość znana Wat Saket. Ta ostatnia to naprawdę niedoceniony klejnot wśród zabytków stolicy – trzeba co prawda nieco się napieprzyć, by dotrzeć na sam szczyt, ale z niego roztacza się konkretny widok na całe miasto (choć tu ostrzegę od razu, że Bangkok to nie Hong-Kong i w większości wygląda jak bardzo duże Katowice).
Spacer, pomimo że stosunkowo niedługi w sensie odległościowym, zeżarł nam większą część dnia. Ani się obejrzeliśmy, a już musieliśmy wracać po bagaże, popędzani dodatkowo przez deszcz, który postanowił się rozpadać w międzyczasie. W hostelu D. zdążyła tylko szybko i efektywnie zatkać kibel i już musieliśmy wybiegać . Czekała nas kolejna podróż autokarowa, na którą w zasadzie wcale nie mieliśmy ochoty. Czego się jednak nie robi, by dostać się na cholerną Ko Phi Phi…