Site iconSite icon jedź, BAW SIĘ!

Uciekając przed gołębiami, czyli Belgrad w jeden dzień

Twierdza KalemegdanTwierdza Kalemegdan

Raj dla wielbicieli śmiercionośnego żelastwa

To właśnie gruchanie obudziło nas zresztą koło 9:00 dnia następnego. Jak już wspomniałem, Belgrad jest generalnie pełen gołębi, co może martwić, jeśli jest się pomnikiem. Jeśli natomiast jesteście mieszkańcami Krakowa albo Wietnamczykami, będziecie wniebowzięci. W pierwszym przypadku będziecie się czuć jak u siebie, a w drugim… no cóż, darmowy obiad cały czas plącze się pod nogami. Belgrad ma też całą masę innych cech, które zaczęliśmy intensywnie poznawać od 10:00 rano, kiedy wreszcie wytarabaniliśmy dupy z hostelu.

Kawał świątyni w budowie od cholera wie kiedy

Zapytana przeze mnie, moja znajoma, która odwiedziła wcześniej stolicę Serbii, sprzedała mi jej doskonałą charakterystykę: Belgrad, mój drogi – powiedziała – jest jak ładna kobieta, która się zestarzała – z przyjemnością z nią pogadasz, ale raczej nie masz ochoty jej bzyknąć.

Ten godny Mickiewicza opis rzeczywiście świetnie charakteryzuje to zmęczone miasto. Poza starówką stolica Serbii wygląda tak, jakby nikomu nie chciało się go sprzątać, ani nawet przelecieć szlauchem od czasu do czasu. Budynki są zapuszczone, znacznie częściej niż tylko gdzieniegdzie widać dziury po kulach, a doszczętnie przeżute przez czas ozdoby przestrzeni publicznej raczej straszą niż cieszą. Nieopodal muzeum Tesli znajduje się na przykład obudowana szkłem, wciąż działająca fontanna, na której szybach zielony osad powoli rozwija się tak bardzo, że wkrótce zyska reprezentację w Zgromadzeniu Narodowym.

Nasze zwiedzanie przypadło na niedzielę, więc ulice Belgradu były mocno wyludnione. Dzięki temu bardzo szybko „zaliczyliśmy” wielki, ale wciąż budowany Kościół Świętego Sawy, a następnie skierowaliśmy się na starówkę, po drodze wpadając do zapuszczonego i walącego kapciem Muzeum Samochodowego, gdzie chciwy kustosz próbował wyłudzić od nas napiwek. Kiedy wreszcie trafiliśmy do starej części stolicy Serbii, poczyniliśmy dwie dodatkowe, oryginalne obserwacje. Pierwsza była taka, że Belgrad jest miastem nie tylko gołębi, ale także aptek (przybytek tego typu znajdziecie dosłownie na każdym rogu); druga natomiast – że tutejsze kobiety nadal podążają za trendami modowymi znanymi zza naszej wschodniej granicy, dosadnie nazwanymi zbiorczo „Faszyn from Raszyn” (punkt dla tego, kto dostrzeże wielce zabawną grę słów, ha-ha…).

No brukselski standard to to nie jest…

Niemniej, twierdza Kalemegdan to kawałek solidnego zwiedzania połączonego z wcale niekrótkim spacerem, a męska część Waszej grupy niewątpliwie doceni liczne czołgi i inne mobilne narzędzia mordu, wychylające się z trawy na całym terenie kompleksu jak psie kupy na wiosnę.

W ramach odpoczynku warto także odwiedzić ulicę Szkoderską, chociaż nazwanie jej ulicą to jak nazwanie McDonalda restauracją. Na tych z jej kilkudziesięciu metrów, które są faktycznie warte uwagi, znajdziecie szereg nieco zbyt drogich knajpek, do których będą Was zapraszać damy ubrane w kapelusze, jakich nie powstydziłaby się Jane Collins (Alexis z Dynastii, nieuki). W jednej z nich (Tri Szeszira) spałaszowaliśmy późny obiad, złożony głównie z pysznego mięsa, co zresztą jest na Bałkanach standardem (do błogosławieństwa wszędobylskich plieskavic wrócę trochę później). Niemile zaskoczył nas jednak fakt, że cztery zamówione półmiski okazały się być dwoma, a na rachunku magicznie pojawiły się bułki, które w Europie zachodniej raczej nie byłyby do niego doliczone.

Te wszystkie atrakcje sprawiły, że koło 18:00 byliśmy już padnięci jak szczury w Oranie, a musieliśmy jeszcze wdrapać się na 50. piętro – do naszych pokoi. Przed wspinaczką zapobiegliwie zaopatrzyliśmy się w browary, a tuż po niej doszliśmy do wniosku, że nie ma opcji i te 200 klubów z okładem, które podobno ma w swojej ofercie Belgrad, będzie musiało na nas poczekać.  Gwoli informacji dodam, że czekają do tej pory.

Exit mobile version