Site icon jedź, BAW SIĘ!

Krótka historia Korei (Północnej) – cz. 2

Flaga Korei Północnej

Flaga Korei Północnej

Część I

Podpuszczone przez Mongołów Koryo przypuszcza na Kraj Kwitnącej Wiśni dwie inwazje, z których jedna idzie gorzej od drugiej, a dodatkowo obie wysysają królewski skarbiec niemal do cna. Buddyści jeszcze o tym nie wiedzą, ale to oni będą najbardziej poszkodowaną ofiarą obu nieudanych kampanii – na razie siedzą w klasztorach i srają złotem jak opętani, co nie przysparza im popularności wśród miejscowej ludności.

Robi się nieciekawie. Japońscy piraci Wako zaczynają nękać wybrzeża, a tracąca kontrolę nad Chinami Mongolia nie jest w stanie pomóc swojemu wasalowi. Same Chiny też nie zasypiają gruszek w popiele – grupy powstańców robią bardachę nie tylko na miejscu, ale także w Koryo.  Wreszcie na scenę wkracza niejaki Ri Songgye – generał wsławiony walkami z Wako, wysłany przez promongolskiego króla na północ, by dać nauczkę chińskim partyzantom wspierającym dynastię Ming.

Ri Songgye robi to, co każdy łebski facet zrobiłby na jego miejscu: wzbogacony o ostatnie środki przekazane przez walącą się Mongolię i rodzinę królewską, pokazuje wszystkim figę i wkleja piątala Chińczykom. Efektem tego ruchu jest jego koronacja w króla Koryo (znanego jako Ri Taejo) w 1392 roku.

Stolicą powoli dźwigającego się z kolan państwa zostaje Hanyang, dziś znane jako… Seul (co po koreańsku znaczy tyle, co „stolica” – a to dopiero). Układ z Chinami gwarantuje Ri Taejo bezpieczeństwo na północy, więc ambitny król mówi „cześć” piratom z Japonii. Kurwa mać, odpowiadają piraci, po czym giną wycięci w pień. Zaczyna się kolejny spokojny okres.

Ale nie dla Buddystów.

Przez te kilkaset lat wszyscy w Koryo zorientowali się, że bycie Buddystą niekoniecznie oznacza, że nie stanie Ci się kuku – nawet jeśli siedzisz na hajsie. Ponadto, ktoś pewnie wreszcie spytał króla, dlaczego mnisi na owym hajsie siedzieli, kiedy reszta narodu dostawała wciry od piratów i Mongołów oraz jadła gruz. Dobre pytanie, powiedział zapewne król, ktoś chyba dostanie w mordę.

I tak, w ciągu rządów kolejnych kilku władców, potęga klasztorów zaczęła kurczyć się jak moszna w zimnej wodzie. Władcy powoli odzierali duchownych z bogactw i przywilejów, robiąc to na tyle zmyślnie, by nie doprowadzić do powstania. Jednocześnie, cały hajs zaczął płynąć do importowanych z Chin (jak wiele innych rzeczy) szkół konfucjańskich. Za kasą szybko poszła władza. Uczeni zaczęli zyskiwać wpływy na dworze królewskim i pośród szlachty, co nie wszystkim się podobało. Miało miejsce kilka czystek, trochę ciał wykopano, a kości rozrzucono, niemniej wszystko to nie miało tak naprawdę większego wpływu na życie zwyczajnych obywateli – ci żyli sobie stosunkowo wygodnie. No, może (znowu) poza niewolnikami – niewolnictwo bowiem zniesiono w Korei dopiero w XIX wieku.

I wtedy znowu wpierdolili się Japończycy.

Japonia miała co do Korei konkretne plany. Niejaki Hideochi, pomimo nękania kraju atakami piratów, zaproponował Koreańczykom, by wspomogli go w walce z Chinami. Dzieny, powiedzieli Koreańcy, ale to Chiny to nasz ziom, także nara. W odpowiedzi na te słowa Hideochi zaatakował Koreę w 1592 roku, po czym dostał łupnia. Nienauczony niczego wziął 140 tys. chłopa i ruszył na kraj jeszcze raz – w roku 1597. Poszło mu dokładnie tak samo, chociaż tym razem udało mu się porwać i wywieźć z Korei wielu wyszkolonych rzemieślników.

Mniej więcej w tym samym czasie pojawia się kolejny problem – w Chinach dynastia Ming ściera się z Mandżurami i przegrywa. Nowa rodzina panująca w akcie braterskiej miłości najeżdża na Koreę, a ta wykupuje sobie prawie 200-letni pokój za pomocą danin, zakładników i tego typu pierdół. Świetny deal, zwłaszcza że teraz na pierwszy plan wychodzą sprawy wewnętrzne. Od połowy XVI wieku aż do końca XVIII na koreańskim dworze tłuką się bowiem przeróżne frakcje – mają miejsce przewroty, rebelie i rewolucje. Generalnie jest nieciekawie.

Ten właśnie moment wybierają sobie na debiut Europejczycy, a konkretniej  – katoliccy misjonarze.

Zaczyna robić się naprawdę interesująco. Na wejściu uderza chiński misjonarz, który przedostaje się do Seulu i jak jakiś tajny agent Jezusa zaczyna masowo konwertować plebs. Niby nic w tym szczególnie złego, ale religia katolicka nieco kłóci się z modłami do duchów przodków, co może podkopać cały system społeczny państwa koreańskiego. Rodzina królewska to zauważa i robi to, co zrobiłby każdy z nas. Konkretnie – zleca egzekucje konwertytów na masową skalę. WTF, mówi jeden z nich, po czym wysyła wiadomość do francuskiego biskupa w Pekinie. Wiadomość jest krótka: send yo armies nao. Prośba zostaje jednak przechwycona, co tylko wzmaga nieufność rodziny królewskiej i owocuje śmiercią większej ilości męczenników. Zastępy pańskie zapewne otwierają szampana.

Niezrażeni faktem, że ich religia nie do końca podoba się na miejscu, Europejczycy i Amerykanie zaczynają wysyłać do Korei statki handlowe – nawet pomimo tego, że kraj po prostu nie chce przyjmować ich towarów. Prócz towarów statki wiozą jednak także koronny argument, który ma przekonać Koreańczyków do współpracy. Jest nim w chuj armat.

General Sherman dostał niezłe wciry (źródło: Brian McMorrow Photo Gallery)

Początkowo niewiele to daje. Regent Taewongun (król Kojong jest nieletni) – pomimo licznych problemów wewnętrznych, w tym suszy w roku 1812 – odpiera liczne „pokojowe prośby” o rozpoczęcie wymiany handlowej, w tym francuski najazd na wyspę Kanghwa czy wpłynięcie amerykańskiego okrętu General Sherman do portu w Pjongjangu.

Ale znowu wcina się Japonia. Po przywróceniu do władzy rodziny Meiji, kraj ten znowu stara się narzucić swoją wolę poobijanemu sąsiadowi. Szybko okazuje się, że nie da się po dobroci, więc skośni fani automatów z brudnymi majtkami najeżdżają Koreę i tym razem nie ma przebacz. Roczny konflikt kończy się porozumieniem w roku 1876, na mocy którego Japonia zyskuje liczne koncesje handlowe, a Korea, trochę na przekór samej sobie – oficjalną niezależność od Chin.

Na granicy chwilowy spokój, więc czas na kolejny burdel wewnętrzny. Odsunięty od władzy Taewongun próbuje dziabnąć królową, która romansuje z japońskimi reformami. Udaje mu się zabić tylko jej sobowtóra (sic!), ale babeczka i tak musi szukać pomocy u… Chińczyków. Ci są bardziej niż szczęśliwi, że mogą pomóc. Królowa wraca na tron, a Chińczycy – dla odmiany – cisną ją, by otworzyła kraj na handel z Europą. Owocuje to traktatami handlowymi z USA, Niemcami, Wielką Brytanią, Francją, Rosją, a nawet z Włochami, którzy zapewne nie mogli się już doczekać tych wszystkich nowych typów makaronu. To wszystko, rzecz jasna, nie podoba się dworskim konserwatystom, a otoczenie królowej już właściwie nie wie, komu może ufać. Mimo to, kraj znowu zaczyna na krótko rozkwitać – europejskie inwestycje przynoszą ze sobą pieniądze, a pieniądze przekładają się na rozwój infrastruktury, dróg, szpitali czy szkół. Powstają banki, krajowi wpada hajs z ceł – ktoś nawet inwestuje w telegraf. Te same pieniądze kuszą też jednak globalne drapieżniki, w tym tego najczerwieńszego z czerwonych…

Część III

Exit mobile version