Site icon jedź, BAW SIĘ!

Groty Yungang, czyli Budda do porzygu

Jaskinie Yungang

Nasza rezygnacja (jak się potem okazało – niepotrzebna) z pagody Muta była podyktowana tym, że w planach mieliśmy jeszcze „zaliczenie” chyba najbardziej znanej atrakcji okolic Datong, to jest jaskiń Yungang. Jak to zwykle bywa, ta miejscówka położona jest w zupełnie innym kierunku niż Wiszący Klasztor, a co za tym idzie – nie da się jej obejrzeć w jednym rzucie, jeśli zależy Wam na oszczędzeniu paru groszy.

Dotarcie do pełnych wizerunków Buddy jaskiń nie jest tak kosztowne i skomplikowane jak w przypadku Wiszącej Świątyni, ale korzystanie tylko z przewodnika znowu może odbić się Wam czkawką. Aby dobrać się do tej atrakcji, musicie przejechać się linią 4 spod dworca kolejowego w Datong NIEMAL do samego jej końca (ale w żadnym wypadku nie do SAMEGO końca, jak sugeruje większość przewodników). Wysiądźcie 2 przystanki wcześniej (chociaż cholera wie, czy w międzyczasie linia się nie wydłużyła) i znajdźcie przystanek linii 3. Dobrze jest mieć przy sobie chiński zapis nazwy Jaskiń, bo porównacie go ze spisem przystanków – wystarczy sprawdzić dwa krańcowe, ponieważ 3 kończy przy nich swój bieg i to raczej się nie zmieni. Po znalezieniu przystanku we właściwym kierunku (możecie podpytać ludzi – już używanie samej nazwy „Yungang” powinno przynieść zadowalające rezultaty) wystarczy wsiąść w autobus i w ciągu 30 minut znajdziecie się pod wejściem do kompleksu.

Zaraz za dłuuugą aleją wejściową natkniecie się na taki widoczek

Zapewniam, że nie da się go przegapić. Jaskinie Yungang to chyba najbardziej znana atrakcja turystyczna w okolicy, a co za tym idzie, wejście do nich wygląda jak brama do skrzyżowania Disneylandu z Zakazanym Miastem. Z tego pierwszego miejscówa czerpie niestety tradycje finansowe, bowiem wejście na jej teren obciąży Wasz budżet kwotą 160 juanów od (ok. 100 zł) od osoby.

Czy warto wydać taki hajs? Zdecydowanie tak. W zamian za tą kwotę otrzymacie bowiem dostęp do naprawdę ogromnego terenu, na którym – prócz samych jaskiń z licznymi wizerunkami Buddy w środku – znajdziecie między innymi bardzo malowniczą, „pływającą” świątynię czy muzeum, w którym dowiecie się więcej na temat samego miejsca oraz „ficzerowanej” religii. Nam zejście niemal wszystkiego zajęło około 2 godzin. Aby dostać się do głównej atrakcji, musicie najpierw przebyć imponujący, obstawiony marmurem jak moskiewskie metro dziedziniec, minąć „złote drzewo”, do którego prowadzi aleja czerpiąca – na oko – z najlepszych egipskich tradycji; czy wreszcie przejść przez wzmiankowaną świątynię. Resztę czasu spędzicie zapewne przy samych jaskiniach. Można śmiało stwierdzić, że one same dawkują napięcie niczym najlepszy thriller – na początku natkniecie się na mniej imponujące (głównie dlatego, że mocno wypłukane wodą), płytko osadzone w skałach przypadki, by po kilkuset metrach gapić się na potężne (największy z nich ma ponad 16 metrów wysokości) posągi znajdujące się w pełnoprawnych grotach. Te ostatnie robią naprawdę ogromne wrażenie, nawet jeśli już w życiu naoglądaliście się podobnych wizerunków – choćby w Birmie czy Tajlandii. Dość powiedzieć, że wszystkie jaskinie skupiają ponad 50 tysięcy posągów, z których najstarsze datowane są na rok 460 n.e. Zetkniecie się więc z kupą naprawdę starych kamieni. Minusem, jak zwykle, są tłumy chińskich turystów, którzy obfotografowują wszystko tak, jakby całe miejsce miał zaraz trafić szlag; ponadto Groty Jungang nie uciekły od wpływu chińskiej rewolucji kulturalnej – w niektórych można natknąć się na czerwone, naniesione przez inteligentnych inaczej komunistów napisy, które szpecą liczne zdobienia i płaskorzeźby. Da się jednak przymknąć na nie oko i w jaskiniach cieszyć się nie tylko bliskością historii, ale także przyjemnym, panującym w ich wnętrzach chłodem.

Część jaskiń „wyposażona” jest w drewniane frontony

Kiedy zapieprzanie po grotach już Wam się znudzi, możecie jeszcze pokręcić się po parku, a jeśli jesteście bardzo zmęczeni – skorzystać z wewnętrznej „linii” transportowej, która dostarczy Was pod wyjście za 10 juanów (my zrezygnowaliśmy). Przed wydostaniem się z tej jaskini kultury, zahaczycie jeszcze o jej część komercyjną – na licznych straganach, których zasadniczo nie da się ominąć, można w niej nabyć tak gustowne rzeczy jak gumowe dinozaury, drewniane miecze, licho wykonane posążki buddy, które pewnie rozwalą się od razu po wyjściu, czy wreszcie różne rodzaje miejscowych słodyczy (część z nich robiona jest na miejscu). Generalnie jednak warto poświęcić część dnia, by w pełnym słońcu poznać całe miejsce, bo wbija się ono w pamięć, nawet jeśli zrezygnujecie z przejażdżki chińską wersją Melexa.

My po wizycie w Jaskiniach Yungang mieliśmy dość zwiedzania na ten dzień. Pozostałe nam do odjazdu z Datong cztery godziny spędziliśmy na krótkiej wizycie na jednym z miejskich bazarów, a potem na szukaniu jakiegoś godziwego miejsca na posiłek. Jak to często bywa z ludźmi, którzy nie mają siły chodzić, nasz wybór ostatecznie padł na zlokalizowane tuż przy dworcu KFC. Jakkolwiek by to nie brzmiało, nawet amerykańskie fast-foody w Chinach warto odwiedzić, by zobaczyć jak bardzo ich menu różni się od tego, co można zjeść w Polsce. My na ten przykład zamówiliśmy sobie hamburgera z krewetkami (mało imponującego), udające krążki cebulowe krewetki w panierce oraz deser pod postacią ciastka z czerwoną fasolą, które standardowo okazało się z tego wszystkiego najsmaczniejsze. Posileni tą mieszanką zachodniego konsumpcjonizmu i orientu, na spokojnie załadowaliśmy się do pociągu (tym razem noc mieliśmy spędzić w stosunkowo komfortowym hard-sleeperze), gdzie – po krótkiej przeprawie z towarzystwem, które zapragnęło zagrać w brydża na naszych pryczach – szybko zasnęliśmy jak zabici. Obudzić mieliśmy się już w Pingyao.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2015 roku lub o Chinach oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

40.11151113.132474
Exit mobile version