Site icon jedź, BAW SIĘ!

Wrocław, czyli seria niefortunnych zdarzeń, cz. 1

Wrocław - Ratusz po zmroku

Wrocław - Ratusz po zmroku

Ludzie, którzy lubią dużo wyjeżdżać nie są do końca racjonalni, jeśli chodzi o pieniądze. Niby z jednej strony uważają się za osoby rozsądne, które nie dają się łapać na wszelkiego typu promocje (bo w końcu lepiej odłożyć na wyjazd); z drugiej jednak, kiedy tylko na stronie RyanAira zauważą, że da się kupić bilety do Wrocławia za 19 zł obie strony, w ruch idzie karta kredytowa, a kilka dni czy tygodni później kolejne 300 zł przepada w czeluściach dolnośląskich hosteli, knajp i zabytków. No, ale zawsze może być gorzej, prawda? PRAWDA?

PRAWDA, co udowadniam dalej.

Z powyższego względu parę weekendów temu mieliśmy wraz z Beatą okazję po raz pierwszy w życiu (sic!) przelecieć się polskim połączeniem lokalnym – do Wrocławia właśnie. Czy to w ogóle ma sens? Chyba tak, chociaż do ceny biletów (19 w porywach do 39 zł) należy doliczyć jeszcze transporty do/z Modlina (jeśli nie dysponujecie samochodem, to za ModlinBus zapłacicie drugie tyle, co za same bilety, a potem jeszcze około 4 zł za transport z Portu Lotniczego im. Kopernika do centrum Wrocławia). Czasowo jest już trochę gorzej. Sam lot trwa co prawda krócej niż godzinę, ale jeśli doliczy się wszystkie czasy oczekiwania i dojazdów, to na dobrą sprawę samochodem da się do stolicy województwa Dolnośląskiego dojechać w takim samym czasie. Dla mnie lot wygrywa jednak kwestią komfortu i tego, że nie muszę sam trzymać kierownicy. Nasz wyjazd pokazał również, że do tego wszystkiego czasem dochodzi jeszcze kwestia wypadków losowych, ale o tym będzie szerzej w drugiej części.

Do Wrocławia trafiliśmy w piątek wieczór – pogoda była taka sobie, ale JESZCZE nie było tragedii. W pierwszej kolejności chcieliśmy z Beatą coś zjeść, a że czekaliśmy jeszcze na moich znajomych z pracy (przez zbieżność pierwszych liter ich imion nazwijmy ich M&M’sami), to – po zwaleniu betów w hostelu – wybraliśmy się od razu na wrocławski rynek. Nie mieliśmy do niego daleko, bowiem wybrany przeze mnie hostel – dokładniej: Corner Hostel – znajduje się na rogu ul. Świdnickiej i Kaziemierza Wielkiego, czyli praktycznie dwa kroki od historycznego centrum miasta. Sam Corner Hostel ugościł nas racjonalnie wycenioną „czwórką” z własną łazienką (jedno z M&M’sów było zawiedzione brakiem wanny, ale zwalmy to na karb jej niedoświadczenia z budżetowymi noclegowniami) i „dopłacalnymi” (5 zł) śniadaniami, z których jednak nie korzystaliśmy – obsługa powiedziała nam, że jest to wyłącznie pakiet różnorodnego pieczywa, którym trudno się najeść na pół dnia. Niewątpliwym plusem Corner Hostelu jest również to, że tuż obok znajduje się stacjonarny oddział sławnego wrocławskiego PasiBusa (taka knajpa z burgerami), KFC (dla zwolenników gdaczącej klasyki) oraz pewien dziwny klub, do którego zaraz wrócimy (w tekście, choć nie wykluczam, że na żywo również).

W pokoju było sporo miejsca, akurat dla bandy chlejusów

Jako że wybór knajpy na głodniaka jest najcięższą sprawą, z jaką borykają się podróżnicy, ostatecznie, po długiej dywagacji, trafiliśmy z Beatą do… Sphinxa, w którym przehulaliśmy furę hajsu i nażarliśmy się niemal do porzygu. Kiedy wreszcie dołączyli do nas nasi znajomi, przekonaliśmy się, że równie ciężko jest wybrać miejsce na piątkową libację, zwłaszcza jeśli człowiek nie chce przepychać się do baru za pomocą łokci, kolan i okazjonalnego łomu. Nasz wybór „beforowy” padł na bar „Małgosia” zlokalizowany w… Małgosi, czyli jednej z dwóch sławnych kamienic, zlokalizowanych przy kościele św. Elżbiety. Bar, pomimo iż stosunkowo pusty, przypadł nam do gustu za sprawą klimatu. Nie nacieszyliśmy się nim jednak zbyt długo, bo o 1:00 w nocy panie za ladą ewidentnie szykowały się już do domu, czego nie omieszkały nam kilkukrotnie zakomunikować. Po kilku piwach skierowaliśmy się więc do Nietoty: miejscówki położonej jakieś 20 metrów od naszego hostelu, będącej połączeniem baru, klubu i – sądząc po wystroju – burdelu z lat 20’. Tu dziewczyny poszły w tany, a ja (solidnie zalany) jąłem testować cierpliwość barmana. Ten ostatni ze stoickim spokojem zabierał mi misterne konstrukcje ze słomek, za pomocą których próbowałem dostać się do dalej położonych (i niekoniecznie swoich) drinków; a także stał na straży mojej trzeźwości, nie dolewając mi w momentach, kiedy przysypiałem na taborecie. Z relacji współpodróżujących dowiedziałem się potem, że w Nietocie było super, więc wierzę im na słowo.

Kolejny dzień we Wrocławiu przywitał nas deszczem i – oględnie mówiąc – chujową aurą. To miasto ma jednak do zaoferowania tak wiele przeróżnych atrakcji, że machnęliśmy ręką na słońce i ruszyliśmy na długi spacer w sporadycznych strugach deszczu i porywach wiatru, uprzednio konsumując coś na kształt improwizowanego śniadania.

Na pierwszy ogień poszedł, rzecz jasna, Rynek wraz z imponującym ratuszem w stylu, który zasadniczo uwielbiam (bardzo lubię „czerwony” gotyk, z tymi wszystkimi łukami, krużgankami, wykuszami i innymi pierdoletami, przywodzącymi na myśl konstrukcje z klocków Lego, budowane przez stukniętego 5-latka). Chwilowa poprawa pogody pozwoliła zrobić mu kilka w miarę przyzwoitych zdjęć, a następnie przejść do analizy pobliskich kamienic, zakończonych zlokalizowaniem sławnego, namalowanego okna pod adresem Rynek 5.

Z niejakim żalem musieliśmy przejść obojętnie wobec siedziby banku WBK – modernistycznego molocha, wyposażonego w jedną z nielicznych już w Polsce wind pater noster, do których mam słabość. Niestety, urządzenie nie jest dostępne dla zwiedzających, ale obiecałem sobie, że kiedyś jeszcze je dorwę.

Spacer po rynku zakończyliśmy rewizytą przy Jasiu i Małgosi, którą… no cóż – dogłębnie spenetrowaliśmy wieczór wcześniej. Te dwie cmentarne kamienice mają w sobie coś takiego, że człowiek po prostu chce obejrzeć je metr po metrze, przy okazji potykając się o wszechobecne, metalowe krasnale (tych zresztą jest we Wrocławiu pełno – spacer tematyczny ich śladami może zająć cały dzień).

Przy pozostałych budynkach, Jaś (z lewej) i Małgosia wyglądają trochę z dupy

Wejście na wieżę kościoła św. Elżbiety zakończyło się sukcesem w 75%, bo jedno z nas zastrajkowało i położyło lachę na prawie 90-metrowej wspinaczce. Widoki z wieży rekompensują jednak ewentualną zadyszkę, nawet jeśli na samej górze wieje jak sam skurwysyn.

Wreszcie, przyszedł moment na highlight naszego weekednu, czyli Panoramę Racławicką. Jedną panoramę malarską miałem już okazję podziwiać, ale było to w Pjongjangu i tam raczej ważna była cała otoczka związana z obrazem, a nie samo dzieło. Wydawało mi się, że gigantyczne płótno nam nie zaimponuje, ale stało się zupełnie inaczej. Ponad stuletnie malowidło pędzli Styki, Kossaka, Bollera et consortes robi naprawdę ogromne wrażenie, a nagranej na jego temat wypowiedzi słucha się bez znudzenia, nawet jeśli nie jesteście szczególnie wielkimi fanami scen batalistycznych. Dość powiedzieć, że nie godzi się być we Wrocławiu i nie zajrzeć do Panoramy – w końcu nie wszędzie w Polsce można obejrzeć obraz o powierzchni 1800 m2.

Po wizycie w rotundzie (swoją drogą – też całkiem oryginalnej) przyszła pora na skoki po mieście. Złorzecząc na mżawkę często przechodzącą w regularną ulewę, obejrzeliśmy sobie z zewnątrz Muzeum Narodowe, przespacerowaliśmy po Ostrowie Tumskim (gdzie zajrzeliśmy do wcale wyględnej katedry św. Jana Chrzciciela, ale nie powiem, żeby reszta byłej wyspy szczególnie nas zachwyciła), a następnie urokliwymi mostami: Tumskim i Piaskowym, przeszliśmy pod Halę Targową. Wzmiankowane mosty nie podjarały nas tak bardzo jak fakt, że w Hali natknęliśmy się na knajpę Targowa, gdzie spożyliśmy pierwszy większy posiłek tego dnia, zapijając go przeróżnymi browarami (word of advice: PRZENIGDY nie wybierajcie piwa o smaku cukierków – sam nie wiem, co mi strzeliło do łba). Po solidnym posiłku zyskaliśmy siły na dalszy spacer – brzegiem Odry, a następnie wzdłuż ul. Kazimierza Wielkiego – który ostatecznie zakończyliśmy w okolicach Arsenału (znalezienie go było prawdziwą przygodą, jako że remonty uczyniły z tej części miasta nielichy labirynt).

Jakkolwiek skrótowa nie wydawałaby się powyższa relacja, ta przebieżka zmęczyła nas o tyle, że przez cały czas musieliśmy mierzyć się z wiatrem i zacinającym deszczem. Łącznie 20 kilometrów zostało jednak zrobione i – po szybkiej wizycie w Galerii Wrocławskiej, w której jedno z M&M’sów kupiło upragnione klapki – wróciliśmy do hostelu, gdzie zwaliliśmy się bez przytomności na łóżka, nawet nie napoczynając zakupionej na tej wieczór Luksusowej.

Może to i lepiej, bo po następnym dniu butelka na pewno przydała się M&M’som.

Podobał Ci się ten wpis? Po część drugą klikaj tutaj. Możesz też poczytać inne moje posty o Polsce i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Exit mobile version