Site icon jedź, BAW SIĘ!

Arctic Challenge, czyli prawdziwe arktyczne wyzwanie

Hjortfellet - kopalnia na szczycie

Hjortfellet - kopalnia na szczycie

Arctic Challenge (czyli, po polsku – Arktyczne wyzwanie) to jeden z wielu trekkingów, które można za grubą kasę (konkretnie za 1350 NOK – szczegóły znajdziecie tutaj) wykupić w Longyearbyen. Od innych wycieczek odróżniają go dwie rzeczy: po pierwsze – faktycznie trudno zorganizować go samemu, jeśli nie ma się ugruntowanego doświadczenia w chodzeniu po górach; po drugie – jego nazwa jest pozbawiona krztyny przesady. Arctic Challenge jest bowiem prawdziwym wyzwaniem, choć może przede wszystkim dla ludzi, którzy spodziewają się tylko krótkiej przebieżki i podziwiania widoków ze szczytu jednego z wielu okolicznych szczytów. Towarzyszący mi na Svalbardzie Lucek był właśnie takim człowiekiem, co wypomina mi za każdym razem, kiedy wspominam o tym „spacerku”.

Wyprawa na górę Hiorthfjellet, którą faktycznie jest Arctic Challenge, zaczyna się dość niepozornie, ale ciekawie. Do siedziby odpowiedniej firmy zawiózł nas, rzecz jasna, podstawiony w okolice lotniska busik, a na miejscu czekał nas dość szczegółowy briefing, po którym nastąpiły rozbudowane przygotowania. Pierwszą częścią wycieczki jest kajakowa przeprawa przez wody zatoki, nad którą leży Longyear, w związku z czym organizatorzy odziewają uczestników w specjalne, wodoodporne stroje (wetsuity). Wodoodporne, dodajmy, tylko na zewnątrz, bowiem nawet w stosunkowo niskiej temperaturze panującej na Svalbardzie w czerwcu, z człowieka natychmiastowo zaczyna się lać wewnątrz strojów. Pominę tutaj detale związane z ich zakładaniem i napomknę tylko generalnie, że jest z tym masa zabawy, o ile przez „zabawę” rozumie się klnięcie na czym świat stoi i niezliczone próby dopięcia pierdyliona suwaków. Odpowiednio wyekwipowani i spoceni jak dzikie kuny uczestnicy wsiadają następnie do dwuosobowych kajaków i przepływają pod szczyt, do miejscowości Moskushamn (dawniej: Hiorthamn), która właściwie składa się z zaledwie kilku „letnich” domków, zamieszkałych przeważnie tylko sezonowo. Tam kajaki wyciągane są na brzeg, zdawkowo zabezpieczane, a cała grupa – po krótkim odpoczynku – rusza dalej.

Miłe złego początki…

Sama Hiorthfjellet nie jest może najbardziej imponującą górą w regionie, ale pozwala z bliska poznać kawałek historii Adventdallen. Na tym niespełna 1000-metrowym szczycie funkcjonowały niegdyś dwie kopalnie, z których jedna została zamknięta już w roku 1908, a kolejna – w 1940. Druga z owych kopalni miała to do siebie, że wejście do niej usytuowane było na zgoła kretyńskiej wysokości 580 metrów na poziomem morza, w związku z czym zatrudnieni na miejscu górnicy musieli codziennie dymać do niej po górskim zboczu, mitrężąc na tę czynność kupę czasu. Koniec końców, kopalnia nie przynosiła oczekiwanych zysków (a to ci niespodzianka), tym bardziej że miejscowe złoża okazały się mniej wydajne (pod względem jakościowym), niż początkowo zakładano. Svalbardzkim sposobem cały biznes opuszczono więc tak, jak stał, zostawiając na miejscu wszystkie zabudowania i większość sprzętu. Dzięki temu, po drodze na górski szczyt co i rusz mijamy leżące odłogiem wagoniki, które spadły z wyciągu, różnego typu zabudowania czy wreszcie samo wejście do kopalni, będące wyjątkowo ponurym, ale i fotogenicznym miejscem.

I tak sobie leży od 100 lat…

To wszystko brzmi może całkiem miło i przyjemnie z perspektywy osoby stojącej pod górą i grzejącej się w oszałamiającej temperaturze 15-tu czerwcowych stopni. Schody – w sensie wyłącznie metaforycznym, bowiem nikt nie zadbał o to, by XX-wieczni górnicy mieli łatwiejszą drogę do pracy – zaczynają się mniej więcej w połowie wejścia, w okolicy prywatnej stacji satelitarnej, zapewniającej szerokopasmowy internet części populacji Longyearbyen. W naszym przypadku owe schody oznaczały nie tylko śnieg, który nagle z poziomu „zero” skoczył od poziomu „do pasa”, ale również gęstą mgłę, przez którą o istnieniu wspomnianej wcześniej stacji dowiedzieliśmy się dopiero w momencie, w którym wpadłem ryjem na jeden z radarów. Zabawowe trio pod postacią śniegu, mgły, a także dość stromego podejścia sprawiły, że dotychczasowa przebieżka w ciągu kilku minut zamieniła się w naprawdę wymagające wejście, a dla Lucka – także w walkę o życie. Tragizmu całej sytuacji dodawał fakt, że był to ten jedyny moment na Svalbardzie, kiedy faktycznie potrzebowaliśmy stuptutów, a te leżały sobie spokojnie w naszych plecakach, upchanych w magazynku na kempingu.

Gorąco zagrzewam Lucka do pokonania ostatnich metrów

Dość powiedzieć, że warunki pogodowe i brak odpowiedniego sprzętu (oraz generalny zły humor Lucka, który po kolejnym z rzędu zapadnięciu się po pas w śnieg już sięgał po komórkę, by zadzwonić po helikopter), zmusiły naszych przewodników do rozdzielenia grupy. Jedna część postanowiła tak czy owak zdobyć ledwo widoczny szczyt; druga natomiast powędrowała krótszą drogą do wejścia do kopalni, a następnie spożyła posiłek w jednym z pobliskich zabudowań, datowanych na początek XX wieku. Pomimo faktu, że jedzenie było po prostu norweską wersją klasycznego liofilizatu, spożywaną wprost z worka w domku, na podłodze którego leżał brudny śnieg, to przerwa była bardzo klimatycznym doświadczeniem, burzonym tylko przez wiszącą wszędzie mokrą odzież (w tym kilka par nie pierwszej świeżości skarpet). Pomimo zmęczenia i zziębnięcia, humory dopisywały, a wielonarodowe towarzystwo doskonale sią bawiło, nawet pomimo braku jakichkolwiek rozweselaczy.

Spartańskie warunki, ale jedzenie smakowało jak nigdy

Pierwsze słyszysz o jakichś „liofilizatach”? Przeczytaj tutaj co to takiego. Kto wie – może ta wiedza do czegoś Ci się przyda…

Ten „lunch” nie jest jednak końcem wycieczki – po nim trzeba jeszcze zejść z mało przystępnej góry, korzystając z równie mało przystępnej, kamienno-błotnistej ścieżki. Szczęściem, podczas powrotu mgła się podniosła, umożliwiając nam poczynienie kilku foto-przystanków, z których wszyscy członkowie wyprawy skwapliwie korzystali.

Góra rozpieściła nas przez chwilę widokiem na stację NASA

Potem pozostało nam już „tylko” ponowne włożenie tych pieprzonych wetsuitów i przeprawienie się kajakami z powrotem do Longyearbyen. Na miejscu niejakie zdziwienie wzbudziła w nas praktyka firmy, która organizuje tę atrakcję, polegająca na tym, że uczestnicy samodzielnie płuczą cały ekwipunek w słodkiej wodzie. Nie to, żeby błękitna krew uderzała mi do głowy i by moje wypielęgnowane dłonie bały się pracy fizycznej, ale jednak po niemal 10 godzinach zapieprzania pieszo i kajakiem w mało przyjaznych warunkach, organizator mógłby postarać się o to, by uczestnicy dostali raczej jakieś ciastko i herbatę, a nie musieli prać ubabrany błockiem gear.

Kliknij tutaj, żeby zobaczyć więcej zdjęć z wejścia na Hiorthfjellet.

Poza tym jednym zgrzytem mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że Arctic Challenge to atrakcja, na którą warto przeznaczyć te circa 650 zł. Opieka przewodnika podczas tego wypadu jest niezbędna (bez niego nasze kości, leżące gdzieś w połowie stoku, byłyby zapewne już obgryzione do czysta), tym bardziej kiedy warunki pogodowe panujące na miejscu ograniczają widoczność do zaledwie kilku metrów. Jeśli jednak będziecie kiedyś samemu mierzyć się z Arktycznym wyzwaniem, upewnijcie się, że w podręcznych plecakach macie nie tylko aparat, ale także te cholerne stuptuty oraz jakąś przegryzkę na drogę. Wasze humory po powrocie będą wtedy zdecydowanie lepsze.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Svalbardzie lub o kontynentalnej Norwegii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Exit mobile version