Site icon jedź, BAW SIĘ!

Krótka historia o tym, jak kupiłem samochód

Brewobus - 08.2017

Brewobus w sierpniu 2017. Zdjęcie robione ziemniakiem

Ci z moich czytelników, którzy śledzą fanpage bloga na Facebooku lub kanał na Instagramie, na pewno już wiedzą, że ostatnio w moim życiu zaszła zmiana, porównywalna tylko do spontanicznego zakupu biletów na trip dookoła świata (włączając w to także aspekt finansowy). Mianowicie: kupiłem samochód… i to nie byle jaki.

Od dwóch tygodni mogę pochwalić się posiadaniem Volkswagena Transportera T3 z roku 1980 (sic!) w – oczywiście – oczojebnym, pomarańczowym kolorze. Ogór, ochrzczony już przez moich znajomych Brewobusem, na razie kwitnie w garażu, ale zaliczył już swój dziewiczy przejazd, udowadniając, że jest w stanie przejechać jednorazowo te 400+ kilometrów. Ale po kolei.

Kupno samochodu nie jest decyzją łatwą. Jako jednak, że trudne decyzje należą do moich ulubionych, to wybierałem go „aż” miesiąc. Przejrzałem kilka setek ofert, rozpoczynając od samochodów nowych (mój portfel powiedział im jednak szybko stanowcze „nie”), przechodząc przez standardowe, korporacyjne kilkulatki, a kończąc na naprawdę dziwnych okazach, pośród których znalazła się m.in. 10-letnia Łada Niva.

Podczas procesu wstępnego wyboru byłem mocno rozdarty, tym bardziej że zdanie w kwestii przyszłego wehikułu wyraziła również moja Beata, marząca o samochodzie na miasto, zdolnym pomieścić większe zakupy, a do tego nadającym się na dłuższe wyprawy. Przez dłuższą chwilę byłem już niemal zdecydowany na bliżej niezdefiniowanego SUV-a, z których kilka nawet obejrzałem. To jednak ciągle nie było to.

Wszystko zmieniła rozmowa z Prezesem firmy, w której pracuję. Przy okazji zupełnie zawodowej rozmowy wypłynął temat samochodów i padło zdanie: sprawdź stare Volkswageny Transportery – jeśli trafisz takiego w dobrym stanie, to będziesz nim jeździł latami.

Nie wiem właściwie, czemu sam na to nie wpadłem. W podróżniczo-blogerskim światku wielu jest właścicieli klasycznych Ogórków – czy to tych starszych, czy nowszych. Koronnym przykładem jest choćby skład Busem przez świat, na których wpis o samochodach odpowiednich na wyprawy trafiłem dopiero (co przyznaję ze wstydem) po kupnie Brewobusa.

Tak czy owak, ponownie odpaliłem kilka największych serwisów z ogłoszeniami motoryzacyjnymi i zmieniłem parametry wyszukiwania. Nie minęła chwila i pojawił się on:

Zakochałem się właściwie od pierwszego wejrzenia. Nie dość, że samochód jeździł już w blogowych barwach i został przygotowany pod dłuższe wyjazdy, to był również porządnie doinwestowany, a ówczesny właściciel zaczął nawet generalny remont wnętrza. Nie bez wpływu na poryw mojego serca miał również jego kolor – chyba nikt, kto mnie zna nawet przez chwilę nie wątpił, że jeśli kupię samochód, to prędzej czy później będzie on pomarańczowy. Wreszcie, price range był dokładnie taki, jak zakładałem – auto było wycenione na 15 000 pln-ów.

Był tylko jeden problem. Przyszły Brewobus stacjonował w Rumii, parę kilometrów od Trójmiasta.

Od czego są jednak znajomi? Po wykonaniu kilku telefonów okazało się, że jeden z moich kumpli, który do Trójmiasta wybiera się często, ma na miejscu znajomka, wyznającego się nieco na starych Volkswagenach. Tenże kumpel, któremu z tego miejsca (na razie) serdecznie dziękuję, udał się do Rumii i auto obejrzał, obwąchał i opukał. Raport był dość szczegółowy, ale sprowadzał się do prostych, żołnierskich słów: trochę stargować i brać.

Parę telefonów później stanęło na 14 000 pln, a ja z drżeniem śledziony kupiłem bilet (w jedną stronę!) na pociąg do Gdyni. Wybrałem się do trójmiasta w piękny, słoneczny dzień, za szczęśliwy omen uznając fakt, że dostałem miejsce ze zwiększoną przestrzenią na nogi. Z drugiej strony, jadąc na miejsce dowiedziałem się, że przez odbywający się w Trójmieście triatlon, będę zmuszony machnąć się do Rumii SKM-ką. Byłem tak podniecony całą sytuacją, że – zamiast po prostu przejechać na gapę jedną stację pociągiem, którym już jechałem – wysiadłem z niego i odczekałem niemal 40 minut na dworcu, denerwując się jak przed pierwszą randką ze starszą koleżanką siostry.

Wysiadając w Rumii byłem właściwie pewien, że Volkswagena kupię. Niby bilet na pociąg to koszt 100 zł i za 3 godziny byłbym z powrotem w Warszawie, ale nie jedzie się takiego kawału drogi, żeby wrócić z pustymi rękami…

Sesja „oddawcza” na parkingu trochę trwała. Obejrzałem busa dokładnie, udając że wiem o mechanice samochodowej więcej niż o fizyce kwantowej, a także dopytując o – z perspektywy czasu – dość debilne rzeczy. Ówczesny właściciel był jednak miły, uprzejmy i zapewne już w myślach wydawał te 14 koła, które miałem mu przekazać.

I nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, znalazłem się sam na wyjazdówce z Rumii, lżejszy o paręnaście tysięcy złotych, a jednocześnie cięższy o samochód, którzy pojawił się na świecie 5 lat przede mną.

Mój nowo nabyty Volkswagen ma – jak się szybko okazało – swoje wady. Wbijania jedynki do tej pory jeszcze nie zmasterowałem, za klimatyzację służą otwarte okna i szyberdach, a ewentualną maglownicę ze wspomaganiem kierownicy będę miał, jak w nią zainwestuję. Z drugiej strony, przejechanie 400 kilometrów (z niewielką górką) pokazało, że wóz potrafi pocisnąć i 120 km/h (mocniejszy silnik robi swoje), a każdy pokonany nim kilometr wiąże się z ogromnym bananem rozkwitającym na ryju. Wierzę również, że co najwyżej połowa z sygnałów dźwiękowych rozlegających się podczas mijania mnie była spowodowana tym, że się wlokłem albo nie włączyłem świateł. Jeden facet z oldschoolowego golfa nawet mi pomachał i jestem niemal pewien, że nie zrobił tego środkowym palcem.

Przede mną masa wyzwań. Pierwszym – jak zawsze w takich przypadkach – była wizyta w urzędzie komunikacji, gdzie musiałem odstać swoje z tablicami rejestracyjnymi pod pachą. Kolejnym, rozłożonym na kilka do kilkudziesięciu miesięcy – będzie doprowadzenie samochodu do stanu, w którym widzę go w swojej wyobraźni. Odpicowanie blacharki, dopracowanie mechaniki, przeróbka wnętrza i dorzucenie wybranych „luksusów” pochłonie zapewne sporo kasy i czasu, których nikt nie ma w nadmiarze. Największym wyzwaniem będzie jednak przekonanie Beaty, że odwrócenie jej samochodowych priorytetów o 180 stopni (bowiem wybrałem samochód na wyprawy, który spokojnie zmieści duże zakupy, ale na pewno trudno nazwać go miejskim) nie oznacza, że już zawsze będzie obawiała się zejść do garażu. Na ten moment moja Pani z rezygnacją zaakceptowała obecność w naszym życiu „Rzęcha” (jak pieszczotliwie go nazwała), który chwilowo zapunktował u niej tylko tym, że bez trudności zmieścił stół kupiony do nowego mieszkania.

Podsumowując, zapewne już niedługo na moich kanałach zagości trochę zdjęć i relacji z tego, jak Brewobus powoli dorasta do stawianych przed nim zadań. Mam również nadzieję, że już w nieodległej przyszłości odbędziemy nim pierwszą, krótszą wyprawdę (przynajmniej) gdzieś w Polskę, która nie okaże się jego ostatnią. Upewnię się, że podczas jej trwania Beata nie będzie miała dostępu do zapałek i dodatkowego kanistra z dieslem. Życzcie mi powodzenia.

Interesuje Cię tematyka remontu naszego Volkswagena? Sprawdź inne wpisy i filmy, które powstały w związku z niekończącym się remontem naszego samochodu. Możesz również polubić nasz blog na Facebooku – często wrzucamy tam dodatkowe treści i informujemy o aktualizacjach!

Exit mobile version