Site icon jedź, BAW SIĘ!

Czarnobyl praktycznie – atrakcje i zwiedzanie

Czarnobyl praktycznie cz.2

Czarnobyl praktycznie cz.2

Każda wycieczka do Czarnobyla składa się – co do zasady – z kilku przystanków, podczas których wysiądziecie z busa i pokręcicie się po danym miejscu. Część z nich jest spoko, a część to totalny bullshit, wciśnięty w program tylko po to, żeby jakoś zapełnić Wam czas i dać możliwość przepchnięcia się innej grupie. Polećmy po kolei:

Przeczytaj też pierwszą część tego posta, dotyczącą planowania i kosztów wyjazdu do Czarnobyla!

Checkpoint w wiosce Dytiatky

To żadna tam atrakcja, tylko zwykła budka, pod którą będziecie czekać na swoją kolej (w międzyczasie możecie kupić tu jakieś pamiątki, co jest polecane, bo później już nie będzie takiej możliwości). Nieco ciekawiej jest na wyjeździe, bo będziecie musieli przejść przez specjalne automaty, zbudowane – na oko – w czasach Rabacji Galicyjskiej. Automaty zaburczą rozkosznie, jeśli nie zostanie na Was nic, co jest napromieniowane. Cholera wie, czy naprawdę działają, ale zakładam, że Ukraińcy nie robią sobie jaj z Atomu.

W takiej maszynce spędzicie jakieś 5 sekund

Z obu wizyt w checkpointach nie da się zrezygnować, więc tak czy owak będziecie zmuszeni je odwiedzić.

Zalesie i inne wioski

Czarnobyl i Prypeć to dwa główne miasta Zony, ale w dawnych, dobrych czasach było to jeszcze w cholerę mniejszych wiosek. Wioski już dawno diabli wzięli, więc teraz to głównie zgrupowania smętnych ruin, obrośniętych niszczącymi ciuchy krzunami.

Wiejskie ruiny w Zalesiu

Po jednej takie wiosce warto się faktycznie przejść, bo stanowi to fajny wstęp do tego, co zobaczycie w Prypeci. No ale właśnie – skoro będziecie w Prypeci, czyli dużym mieście, które już niemal w całości przejęte jest przez naturę, to na chuj kręcić się po jakichś pipidówach? Nie oszukujmy się, zarośniętych bluszczem i trawskiem wiosek jest na świecie mnóstwo, choć nie każda z nich znajduje się w takim stanie dlatego, że obok jebnął reaktor atomowy. Niemniej, jedno Zalesie spokojnie wystarczy, chociaż dużo ciekawszym miejscem może okazać się Kopaczi, czyli wiocha, w której władza kazała rozebrać wszystkie chawiry, a następnie zakopać je w ziemi.

W Kopaczi natkniecie się też na wspomniane wcześniej Hot Spoty, czyli miejsca, w których – z jakichś względów – promieniowanie nadal jest silne. Można pomachać przy nich dozymetrami i to sfilmować, ale umówmy się, że jest to fajne przez jakieś 2 minuty.

„Gorący Punkt” w Kopaczi

Czarnobyl

Samo miasto Czarnobyl to niewielki, w miarę normalnie funkcjonujący ośrodek miejski, gdzie mieści się m.in. hostel „Dziesiątka”, jakiś sklep i parę budynków obsadzonych przez osoby ciągle pracujące na miejscu. Nie ma tu nic wielkiego do zobaczenia, może poza niewielką, plenerową wystawą robotów używanych do usuwania skutków czarnobylskiej tragedii. Roboty machnięte są na oczojebne kolory i – jeśli kogoś to nie jara – są również całkowicie pomijalne. Na pewno nie warto cykać im fotek, jeśli jesteście w niedoczasie. To samo dotyczy zresztą dość licznych pomników, przy których niektóre firmy się zatrzymują. Z jakichś względów niektórzy odwiedzający Zonę strasznie chcą robić sobie pod nimi zdjęcia.

Jeden z umiarkowanie fajnych robotów

DUGA

Ważne: jeśli w ofercie, którą sprawdzacie, nie ma DUGI, to od razu zmieńcie firmę. Tego skurwysyna trzeba zobaczyć.

DUGA, zwana (zwany?) też Okiem Moskwy, to ogromny radar, który stoi sobie w lesie nieopodal miasta Czarnobyl. Podczas Zimnej Wojny miał służyć do wykrywania nadlatujących nad ZSSR pocisków balistycznych z głowicami nuklearnymi, ale – dość ironicznie – katastrofa atomowa po sąsiedzku sprawiła, że posłużył zaledwie 10 lat. W 1988 roku okazało się, że utrzymujące się w okolicy promieniowanie totalnie wyłączyło sprawność maszynerii, także DUGA poszła w odstawkę.

Jest WIEEEEELKI!

Powiedzenie o DUDZE, że jest duża, to jak powiedzenie o Stalinie, że był nieco niesympatyczny. Budowla jest w kurwę ogromna, nawet pomimo faktu, że do 2001 roku spora jej część została rozebrana. Jest to totalne must-see na miejscu, a jeśli jakimś cudem ktoś pozwoli Wam wejść na konstrukcję, to już będzie totalny jackpot. O ile wiem, jest to możliwe.

W pobliżu DUGI znajduje się jeszcze system obrony przeciwlotniczej S75 Wolchow, ale nie wiem, czy można go odwiedzać. Na pewno nie jest to standardowa atrakcja. Podobnie jest z miasteczkami Czarnobyl-2 i Lubecz-1, w którym kiedyś mieszkały osoby odpowiedzialne za obsługę DUGI, wraz z rodzinami.

Reaktor

Czarnobylski reaktor jest obecnie pokryty nowym sarkofagiem i nie łudźcie się, że zobaczycie coś poza wielką, stalową konstrukcją. Co więcej, pod reaktorem oficjalnie nie można robić zdjęć – głównie dlatego, że cześć elektrowni nadal działa, a więc jest obiektem o znaczeniu strategicznym.

Nowy sarkofag widać z daleka

Do budynku nie można, co oczywiste, wchodzić, więc obejrzycie go sobie z zewnątrz, zapewne podczas postoju pod Pomnikiem Likwidatorów (jednym z kilku na miejscu) – osób odpowiedzialnych za usuwanie skutków tragedii. Jakkolwiek miejsce może nie wydaje się być niesamowite, tak bliskość konstrukcji, której eksplozja zaważyła na życiu ludzi na całym świecie, wchodzi trochę na banię i skłania do zadumy.

Tylko w ten sposób – z pomnikiem – można „legalnie” zrobić zdjęcie z bliska

Ale spokojnie, z zadumy wyrwie Was sesja karmienia wielkich sumów, które kłębią się pod pobliskim mostem. Sumy nie są wielkie dlatego, że nałykały się plutonu, ale dlatego, że pływają w wodach używanych do chłodzenia reaktora (a więc dość ciepłych, a tym samym przyjaznym sumowym ciałkom). Osobiście uważam, że cyrk z karmieniem ryb jest trochę na gwizdek, ale niektórym się podobało.

No dobra, jest to kawał ryby

Prypeć

Do głównej atrakcji Zony dojedziecie na samym końcu, a więc – siłą rzeczy – będziecie w niej mieli dla siebie tylko tyle czasu, ile Wam zostało. Warto o tym pamiętać, kiedy będziecie prosić o kolejny bochenek chleba dla suma.

Miasto, opuszczone od ponad 30 lat, jest niesamowite i – jeśli miałbym być szczery – to gotów byłbym poświęcić wszystkie inne, lokalne „atrakcje” (no, może poza Dugą), żeby tylko spędzić w nim więcej czasu.

Kiedy staniecie na głównym placu i dowiecie się, że dojechaliście do niego główną, niegdyś kilkupasmową drogą (obecnie wyglądającą jak wyrąbana w lesie ścieżka), będzie już tylko lepiej. Przez krzaki, kamienie i opłotki będziecie przedzierać się do kolejnych landmarkówsklepów, domu kultury czy sławnego wesołego miasteczka, które faktycznie nie przepracowało ani jednego dnia.

Klasyk z Diabelskim młynem

Trzeba mieć naprawdę plastyczną wyobraźnię, żeby po tych wszystkich latach wyobrazić sobie ludzi chodzących po prypeckich ulicach czy korzystających z tego wszystkiego, co komuniści zapewniali pracownikom i rodzinom pracowników reaktora. A było tego naprawdę sporo. Poza wesołym miasteczkiem był tu choćby basen czy stadion, który zauważa się dopiero w momencie, w którym natykamy się na ściany trybun. Największy szok przychodzi jednak potem, kiedy dowiadujemy się, że właśnie jesteśmy w samym centrum, gdzie skupiały się wszystkie aktywności mieszkańców miasta. Trudno to ogarnąć, zwłaszcza że natura nie pierdoli się w tańcu i bardzo skutecznie odbiera ludziom cały obszar, bezlitośnie pokrywając go wspinającą się coraz wyżej zielenią.

Drzewa, drzewa i nagle – stadion

Ja miałem to szczęście, że miałem pod ręką drona. Wzniesienie się ponad korony drzew sprawiło, że byłem pod jeszcze większym wrażeniem. Budynki mieszkalne Prypeci ciągną się bowiem naprawdę kawał drogi w głąb lasu, który widzi się z poziomu ziemi. Wpływ na klimat mają też wszędobylskie symbole komunistyczne, szczególnie dobrze widoczne na dachach największych mrówkowców.

Czarnobyl z drona?

Wbrew temu, co można by wywnioskować po materiałach dostępnych w sieci, latanie dronem po Czarnobylu nie jest taką prostą sprawą. Jeśli chcecie wziąć ze sobą podobną maszynę, to warto dać o tym znać Waszemu organizatorowi. Na filmowanie dronem musicie mieć pozwolenie – także dlatego, że nie wszystkie obszary Zony można dowolnie fotografować (jak wspominałem przy okazji Reaktora) – a Wasz przewodnik będzie odpowiedzialny za to, by przy okazji nikomu nic się nie stało. Formalności są mgliste i obejmują między innymi przesłanie danych maszyny do organizatora tripu; zdarza się również, że podobne pozwolenie nie jest udzielane. Jeśli więc chcielibyście trochę porozbijać się dronem po Prypeci, to lepiej załatwić sobie ten papier, by nie napytać problemów sobie i innym.

Jeden z placów z lotu ptaka

Drugą rzeczą jest też kwestia samego operowania maszyną. Zdecydowanie dobrym pomysłem jest wyposażenie się w składane lądowisko, z którego będziecie podnosić urządzenie (względnie mogą to też być nakładki na nóżki). Co do zasady kładzenie czegokolwiek na ziemi w Zonie jest zabronione, z racji na możliwość kontaminacji. O ile składane lądowisko lub nakładki możecie w razie czego zostawić na miejscu, o tyle raczej nie będziecie chcieli rozstawać się maszyną. Trzeba też wziąć pod uwagę kwestie zakłóceń, które – przy obecności dużej ilości metalowego szajsu – mogą wpłynąć na pracę drona. Jest to istotna kwestia zwłaszcza w okolicy Dugi.

Łażenie po Prypeci to coś, na co zwiedzający Zonę powinien – w moim odczuciu – przeznaczyć większość czasu. W mieście jest bardzo wiele interesujących miejsc, do których nie da się dotrzeć podczas zaledwie 50-minutowego spaceru, który odbyła nasza grupa. Wśród nich znajduje się choćby wspomniany wyżej basen miejski (wiem, że część firm oferuje wejście do środka) czy napromieniowany chwytak, leżący parędziesiąt metrów na południowy zachód od głównego placu. Świetnym doświadczeniem jest też na pewno „wolny” spacer po miejskich budynkach, aczkolwiek według informacji naszej przewodniczki, coś takiego nie jest obecnie w Czarnobylu dozwolone. Wydaje mi się jednak, że istnieją operatorzy, którzy są w stanie to ogarnąć.

Ogólna rada na temat Prypeci jest więc taka: jeśli wybieracie się na miejsce, to jest to Wasz absolutny priorytet. Wyjeżdżając z Zony możecie mieć lekkie wyrzuty sumienia, że nie widzieliście z bliska reaktora, robotów odgruzowujących, ogromnych sumów czy jakiegoś tam pomnika z gwiazdą. Jeśli jednak musicie zapakować się do busa po niecałej godzinie łażenia po Prypeci – czyli tak, jak my – to będziecie naprawdę rozczarowani.

Aż tak widać, że nasza grupa nie była zachwycona wycieczką? No nie była. Niestety, w naszym przypadku czas zwiedzania został źle rozplanowany, a dodatkowo nie pomagali co poniektórzy uczestnicy, rozłażący się nawet po mniej fajnych miejscach jak gacie po weselu. Z związku z tym już w drodze powrotnej rozmawialiśmy o powrocie na miejsce i wiemy na pewno, że tym razem skusimy się na wariant dwudniowy albo prywatny, a być może nawet na połączenie tych dwóch. Jeśli ktokolwiek z nas zadawał sobie wcześniej pytanie, co też można robić przez dwa dni na miejscu, to spacer po Prypeci bardzo jednoznacznie odpowiedział na to pytanie. Zupełnie szczerze radzę, żebyście wzięli to pod uwagę, jeśli planujecie zebrać się niedługo do Zony.

Nasz organizator

Jeśli chodzi o firmę, z którą pojechaliśmy na miejsce, to może nie było wybitnie, ale mieliśmy także trochę klasycznego pecha. Grupa w ostatniej chwili rozrosła się tak, że jechaliśmy na miejsce dwoma busami, a jedna z przewodniczek została do nas przyporządkowana w ostatniej chwili, co było wyraźnie widać – także w jej niezbyt sympatycznym zachowaniu. Niemniej UkrainianWeb, bo o tej firmie mowa, na pewno można polecić ze względu na cenę oraz na to, że większość spraw można z nimi załatwić po polsku. Ponadto, druga z przewodniczek naprawdę się starała, byśmy z wyjazdu wyciągnęli jak najwięcej (trik ze zdjęciami sprzed katastrofy zrobił robotę), a ja bez rozbudowanych formalności czy kosztów mogłem zabrać na miejsce drona. Jeśli postanowicie dać im szansę, możecie potem napisać w komentarzu, czy w Waszym przypadku dali radę.

Bonus: Muzeum Czarnobylskie

Przed lub po wizycie w Czarnobylu, warto jeszcze zahaczyć o powiązane z nim muzeum, zlokalizowane w Kijowie, nieopodal stacji metra Kontraktova Ploscha.

Wystawa nie jest ogromna, ale w przystępny sposób opowiada o czarnobylskiej tragedii i jej konsekwencjach, wspomagając się dość nowoczesnymi formami przekazu (najciekawsza z nich – lustrzana diorama – jest niestety dodatkowo płatna). Muzeum unika też przegadanego patosu i traktuje całe wydarzenie raczej jako ważną lekcję na przyszłość, niż jako okazję do zbędnej martyrologii. Z wystawy bije wręcz duma Ukraińców z tego, że ich współobywatele zrobili tak dużo, by zminimalizować straty społeczno-ekologiczne. Na górnym poziomie znajdziecie również rekonstrukcję pokrywy reaktora w skali 1:1, a po wszystkim możecie… sprawdzić swoją wiedzę o katastrofie w komputerowym quizie. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, naprawdę da się dzięki temu poukładać sobie w głowie najważniejsze fakty. Ostrzegam jednak – program za każdym razem losuje inne pytania. Jedyny minus muzeum to to, że większość opisów jest po ukraińsku. Nam się upiekło, bo jeden z członków naszej grupy wyjazdowej okazał się istną encyklopedią wiedzy na temat katastrofy.

Rekonstrukcja pokrywy reaktora

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Ukrainie i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Exit mobile version