Kiedy tylko postawiłem stopę w hali przylotów singapurskiego lotniska, natychmiast podeszło do mnie dwóch policjantów. Jeden z nich miał rysy typowo azjatyckie i groźnie marszczył brwi, drugi natomiast był czarny jak smoła, ale jednocześnie życzliwie uśmiechnięty. Bez zbędnych ceregieli zabrali mnie do niewielkiego pomieszczenia na tyłach terminalu, gdzie rozpoczęło się klasyczne przesłuchanie w stylu bad cop–good cop.
Przygoda z policją była początkiem słodko-gorzkiej znajomości z Singapurem – państwem-miastem, które obecnie uwielbiam… choć nie w wyniku swojej pierwszej wizyty na miejscu. Ten dziwny, azjatycki twór pokochałem dopiero po 2012 roku, kiedy trafiłem do niego po raz drugi, przy okazji wyprawy na Filipiny. Nie wybiegajmy jednak zanadto w przyszłość (czy tam przeszłość).
Singapur z roku 2009 mocno różnił się od tego, który możemy odwiedzić dzisiaj. Przeglądając zrobione na miejscu zdjęcia i filmy (w zabójczej rozdzielczości 360p), wyraźnie dostrzegłem zmiany, które zaszły w tym mieście zaledwie w ciągu 3 lat. Będąc na miejscu po raz pierwszy, trafiłem do bogatej metropolii, która jednak nie zachwyciła mnie niczym totalnie niezwykłym. Owszem – z przyjemnością przeszedłem się przez Orchard Road, zahaczyłem o Raffles Hotel (gdzie nie wypiłem słynnego Singapore Sling, bo nie było mnie na to stać), popatrzyłem na Wielkiego Duriana i zagłębiłem się w uliczki Little India, gdzie zresztą nocowałem. 9 lat temu nie miałem jednak okazji przejść się po mesmerycznym parku super-drzew pod hotelem Marina Bay Sands czy odwiedzić park rozrywki Universal Studios Singapore, bowiem żadna z tych rzeczy jeszcze nie istniała. Co ciekawe, wśród filmów z mojego singapurskiego pobytu sprzed dekady znalazłem poniższy, na którym widać, jak słynny hotel Marina Bay Sands dopiero się buduje.
Tak naprawdę, ze znanych atrakcji na miejscu udało mi się zobaczyć słynny, rzygający wodą pomnik, kilka świątyń oraz nasraną dziwnymi rzeźbami, przyrzeczną promenadę, będącą jednocześnie najważniejszym lokalnym centrum biznesowym. A – no i zrobiłem zakupy.
Problem w tym, że ten zakupowy nie był jedynym bakcylem, jakiego w Singapurze złapałem. Traf chciał, że tutejsze klimatyzowane pomieszczenia (włącznie z tymi z centrów handlowych, w których przeważnie także się posilałem) momentalnie obudziły niedoleczone przeziębienie, które dorwało mnie pod wulkanem Bromo na Jawie. Niewyleczone do końca gardło zaczynało dawać mi w kość punkt o 20:00 obu dni spędzonych na miejscu, a objawiało się to nieustającym i w cholerę męczącym kaszlem, który uniemożliwiał mi jakąkolwiek bardziej składną komunikację werbalną. Bez kitu – nie byłem w stanie wypowiedzieć jednego, pełnego zdania, bez przynajmniej dwukrotnego przystanku na atak kaszlu. Zmuszony do przemierzania ulic państwa-miasta w ochronnej maseczce (prośby o jej noszenie przez chorych znajdziecie w każdym miejscu publicznym), szybko doszedłem do wniosku, że lepiej po prostu wcześniej się kłaść i wstawać rano z nieco mniej irytującymi objawami. Nie powiem – podziębienie na miejscu na pewno również mocno wpłynęło na to, że do czasów kolejnego pobytu Singapur kojarzył mi się raczej z przemęczeniem i nudą.
Clue tej niezbyt spójnej historii jest podobny do wniosków, które opisałem już przy okazji postu o mojej rewizycie w gruzińskiej stolicy – Tbilisi. Zdecydowanie warto dać pewnym miejscom drugą szansę, a już zwłaszcza tym, z których nasze wspomnienia bywają rozmyte (z różnych powodów) albo niekompletne (na przykład ze względu na upływ czasu). Gdybym swoją opinię o Singapurze oparł tylko na jednej wizycie w 2009 roku – zaczętej od policyjnej pogadanki i zakończonej obsesyjnym połykaniem tabletek na gardło – zapewne do dziś sądziłbym, że jest to miasto przeciętne i interesujące tylko dla zakupoholików. Na szczęście trafiłem tam drugi raz zaledwie trzy lata później i momentalnie się zakochałem.
Coś czuję, że chyba najwyższa pora wrócić do Azerbejdżanu.