Site icon jedź, BAW SIĘ!

Baku A.D. 2010, czyli jak to było przed Igrzyskami

Baku 2010 - budowa Ognistych Wież

Poznajecie? Ogniste wieże in progress

Powiem wprost: kiedy ruszaliśmy z Tbilisi do Baku latem 2010 roku, jarałem się właściwie tylko tym, że żaden z moich ówczesnych znajomych nigdy nie był w tym mieście. Stolica Azerbejdżanu kojarzyła mi się tylko z jednym: jak przez mgłę pamiętałem, że epizodycznie wystąpiła w znienawidzonym przeze mnie Przedwiośniu Żeromskiego. Na ironię zakrawa więc fakt, że rozminąłem się nieco z prawdziwymi szklanymi domami, które w tym mieście zaczęły powstawać trochę później, przy okazji odbywających się na miejscu Igrzysk europejskich.

No dobra – jakieś tam szklane domy już były na miejscu*

Pociągiem do Baku, czyli „drobne” opóźnienie

W związku z tym, że z Tbilisi do Baku jest kawałek, postanowiliśmy nie powtarzać błędu, który popełniliśmy próbując dostać się do Azerbejdżanu po raz pierwszy. Tym razem – miast wynajętego samochodu – kupiliśmy po prostu bilety na pociąg. O ile się orientuję, kolej to wciąż najsensowniejszy sposób dostania się z Gruzji do Baku. W 2010 roku zapłaciliśmy za bilet 110 lari za dwie osoby, a cały proces był dość długi i wymagał okazania paszportu. Za tę, w gruncie rzeczy niewielką, cenę otrzymaliśmy miejscówki w wagonie typu sleeper, który uciekał z peronu koło godziny 17:00. Przejazd trwał 17 godzin (wliczając dwugodzinne opóźnienie), z czego aż dwie spędziliśmy na granicy. Jeśli chodzi o komfort podróży, to zajęta przez nas, 4-osobowa kuszetka nie zaskoczy nikogo, komu zdarzyło się już podróżować pociągiem na wschód – w końcu w ZSRR nie było zbyt wielkiej konkurencji na polu producentów wagonów. W takich warunkach, o 10:00 dnia następnego, dotoczyliśmy się na główny dworzec kolejowy stolicy Azerbejdżanu.

Z moich robionych na bieżąco notatek wynika, że Baku od razu spodobało nam się bardziej niż Tbilisi. Te dobre parę lat temu, zanim miejscowym włodarzom odwaliło, rozgrzane do czerwoności (przypominam, że na miejscu byliśmy w wakacje, kiedy panowały tu potworne upały) serce Azerbejdżanu było dość kameralne, a większość turystów – łącznie z nami – spędzała czas w okolicach Placu fontann. Z tego miejsca krótkim spacerem można dostać się do wszystkich najważniejszych zabytków miasta, a dodatkowo schłodzić się w przyjemnej bryzie, zaskakująco szczodrej jak na środek pieprzonej pustyni.

Plac fontann spodobał nam się wyjątkowo*

Posiłkując się przewodnikiem Lonely Planet, odbyliśmy standardowego walking toura, który przeciągnął nas przez takie miejsca jak charakterystyczna Wieża dziewicy z murami grubymi na 5 metrów czy Pałac Szachów Szyrwanu, będący niegdyś siedzibą dynastii panującej. Po starej części miasta przyszła część na tę nowszą – handlową, z lekkim finiszem na wspomnianym Placu fontann, gdzie z ukontentowaniem rozwaliliśmy kilka piwek (tak, wypitych publicznie w kraju islamskim – do dziś nie wiem, jak nam się to udało).

Spacer po pałacu Szachów Szyrwanu*

Wydaje się Wam, że to niewiele aktywności jak na jeden dzień? I słusznie! Niemal 10 lat temu w Baku można było co prawda zajrzeć jeszcze do kilku meczetów i 3-4 muzeów (na czele z muzeum dywanów, które skreśliliśmy na samym początku), ale tak naprawdę najważniejsze punkty miasta można było zejść w jeden dzień. Co więcej, przymiotnik „kosmopolityczny”, który w stolicy Azerbejdżanu zrobił ogromną furorę po 2015 roku, 5 lat wcześniej nie był tu najwyraźniej znany wcale. Większość barów i restauracji wyglądała tak, jakby jadali w nich wyłącznie localsi, a na architektoniczną ucztę dla oczu trzeba tu było jeszcze poczekać. Zresztą, o tym, jak Baku było „staromodne” w ówczesnym okresie, najlepiej świadczył nasz nocleg.

Tani nocleg w Baku, czyli szaletowa niespodzianka

Przed czasami Booking.com, z noclegami w mniej popularnych (bądź zdecydowanie ZBYT popularnych) miejscach bywało ciężko, tym bardziej że wcześniej trzeba je było jeszcze namierzyć (nie dysponując – przypominam – aplikacjami pokroju Maps.Me czy Google Maps). W Baku szło nam z tym jak po grudzie, więc postanowiliśmy polecieć na totalnym oldschoolu i zwrócić się do… informacji turystycznej. Crazy, I know.

Początkowo wszystko wydawało się być w porządalu. Uczynny pan namierzył nam możliwie najtańszy hotel, po czym pomachał nam na do widzenia, wcześniej wręczając kartkę z zapisanym adresem. Po niewielkich trudnościach i zastosowaniu się w praktyce do przysłowia „koniec języka za przewodnika”, namierzyliśmy nasze lokum na dwie najbliższe noce. Pieniądze (60 AZN) zmieniły właściciela, kluczyk został wydany, a my – pełni nadziei – udaliśmy się na pierwsze piętro.

Po otwarciu drzwi nie zostaliśmy, że tak to delikatnie ujmę, uraczeni przepychem. Odpadająca z sufitu farba czy ewidentne ślady po mysiej obecności okazały się niczym w porównaniu z nieodkurzaną od BARDZO dawna podłogą oraz z niepościelonymi łóżkami. Jedno z tych ostatnich okazało się największym hitem, bowiem kiedy odgarnąłem z niego kołdrę, moim oczom ukazała się… deska klozetowa. Nie wiem, co autor tej instalacji miał na myśli, ale zdecydowanie nie byłem zadowolony z faktów: raz – odziedziczenia po kimś pościeli, która…; dwa – dodatkowo stykała się z najczęściej używanym elementem sracza. Byłem jednak młody i głupi i na całą sytuację położyłem przysłowiową laskę.

Na tym jednak ciekawe elementy się nie skończyły, albowiem:

  • Szybka przebieżka po sąsiadujących (i otwartych) pokojach ujawniła, że jeden z nich znajduje się piętro niżej… DOSŁOWNIE. Cała zawartość pomieszczenia, wraz z elementami podłogi i tym, co zostało z mebli, zawaliła się po prostu do pokoju niżej. Mieliśmy nadzieję, że w żadnym z pomieszczeń nikogo wtedy nie było;
  • Wieczór zaskoczył nas z kolei testem dźwiękoszczelności okien, który bynajmniej nie wypadł pomyślnie. Prócz hałasu związanego z intensywnym ruchem miejskim, przez większość nocy mieliśmy wątpliwy zaszczyt słuchać krzyków stałych bywalców pewnej kebabowni, nieszczęśliwie ulokowanej centralnie naprzeciwko naszego okna.

Widok na kebsa z przyległościami*

Bez kitu, przez długi czas myślałem, że – w negatywnej kategorii stosunku cena/jakość – nic nie pobije tego konkretnego noclegu. „Na szczęście” parę lat później zdarzyło mi się nocować w hotelu Nukus w Uzbekistanie, przy którym nocleg w Baku jawił się jako królewski pałac. Wciąż pozostał jednak w Top 3 najgorszych noclegowni w mojej podróżniczej karierze.

Aha: nie, nie pamiętam nazwy hotelu – nie zapisałem jej. Mam jednak nadzieję, że budynek dawno już się zawalił.

Jeśli szukacie noclegu w Baku, możecie również skorzystać z powyższego linku. Wy znajdziecie tanią ofertę, a mi wpadnie kilka złotych na rozwój bloga i kolejne wyjazdy.

Czy widzieliśmy coś jeszcze? No nie, bo i – prawdę mówiąc – nie bardzo było co oglądać. Do tej pory moim najintensywniejszym wspomnieniem z Baku jest szok, jakiego doznałem na widok deski od sracza, śpiącej sobie spokojnie w skotłowanej pościeli na moim łóżeczku. Po latach dochodzę więc do wniosku, że najwyższa pora odwiedzić Baku ponownie. Może tym razem upał zostanie nieco złagodzony przez liczne szklane domy, które powstały tam już po naszym wyjeździe.

Dzielnica handlowa Baku*

*zdjęcia autorstwa Zosi K.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne notki o Azerbejdżanie lub polubić mój blog na Facebooku, gdzie na bieżąco informuję o nowych wpisach i wrzucam dodatkowe treści.

Exit mobile version