Po ekscytujących przygodach najpierw w Hanoi, a potem w Cat Ba, doszliśmy do wniosku, że czas nam trochę odsapnąć. Idealną okazją do tego był fakt, że Wietnam przypomniał sobie o monsunie, co poskutkowało rzęsistym deszczem, lejącym się nam na głowę przez 1,5 dnia. Zmuszeni przez pogodę do lepszego wykorzystywania naszego czasu, dziarsko ruszyliśmy w stronę atrakcji, która miała być jednym z wyjazdowych smaczków – tuneli Vinh Moc.
Do tuneli Vinh Moc postanowiliśmy dostać się transportem kombinowanym. Mianowicie, zakupiliśmy bilety na nocny autobus do Dong Ha, ale wysiąść planowaliśmy nieco wcześniej, w niewielkiej miejscowości Ho Xa. Plan wydawał się niezły, tym bardziej, że w wiosce tej mieliśmy być koło 6:00 rano, a tunele czynne były od 7:00.
Na początku wszystko szło dobrze. Sypialny autobus nieco zaskoczył chłopaków, którzy tym środkiem lokomocji podróżowali po raz pierwszy, ale – pomimo problemów ze wzrostem Adasia – udało nam się przespać większość trasy.
Problemy zaczęły się po tym, jak wysiedliśmy w Ho Xa. Konkretniej: lało jak SKURWYSYN. Po 5 minutach staliśmy już po kostki w wodzie, panicznie rozglądając się za kimś, kto zlituje się nad nami i zaoferuje nam transport. Niestety, sioło w którym wysypaliśmy się z busa nie należało do szczególnie turystycznych, dlatego musieliśmy zacząć główkować. Bohaterem poranka okazał się wreszcie Lucek, który naraił nam transport, przygodnie konwersując z miejscowym sprzedawcą biżuterii. Wezwany przez jubilera, jedyny miejscowy taksówkarz władował nasze bety do bagażnika, a następnie popłynął w kierunku naszego celu. Droga w tę i z powrotem miała nas kosztować 400 tys. dongów (obecnie jest to zawrotne 65 zł – wtedy zapewne nieco mniej).
Do kompleksu Vinh Moc dojechaliśmy punkt 7:00, a skutkiem naszej wczesnej wizyty było to, że byliśmy na miejscu sami. Zaspana obsługa bez większych problemów dała się przekonać do wpuszczenia nas do środka (wcześniej inkasując po 20 tys. dongów od osoby), ostrzegając jednak, że prąd zostanie włączony dopiero za kilkanaście minut.
Zwiedzanie tuneli było dla mnie jednym z najciekawszych przeżyć, jakich doświadczyłem w życiu. Przede wszystkim, do podziemnego kompleksu można wejść jednym z 12 wejść i – jeśli nie mamy klaustrofobii – szwendać się po nim do momentu znalezienia innego niż to, którym zeszliśmy na dół. W naszym przypadku dodatkowy dreszczyk podniecenia wynikał z faktu, że po kompleksie poruszaliśmy się z latarkami. Elektryczne oświetlenie zostało włączone faktycznie dopiero koło 7:30, kiedy mieliśmy już serdecznie dość unikania ścian, po których pełzały różnego rodzaju obleśne robale.
Odnalezienie wyjścia prowadzącego na plażę było więc dla nas ogromną ulgą. Liczne, pozostałe tu po wojnie kratery uświadomiły nam, pod jak ciężkim ostrzałem znajdowało się całe to miejsce. Z kolei szaro-bura pogoda ułatwiła nam wyobrażenie sobie tych kilku amerykańskich okrętów, unoszących się na morzu w odległości strzału z działa od naszej pozycji. Nie powiem, że była to miła wizja.
Co ciekawe, głębokość tuneli pozwoliła im przetrwać wojnę w stanie niemal niezmienionym. Jedyna mogąca zagrozić im bomba – tzw. drill bomb (bomba-świder) tylko raz uderzyła w sam środek kompleksu, ale… nie wybuchła. Zaradni mieszkańcy zaadaptowali wydrążony przez nią szyb na główny pion wentylacyjny. Dzięki temu wszystkiemu, a także stosunkowemu oddaleniu od głównego szlaku turystycznego, tunele w Vinh Moc były jednym z najbardziej autentycznych doświadczeń „około-wojennych”, jakie udało nam się poznać w Wietnamie. Stoję nawet na stanowisku, że pod tym względem zdecydowanie biją na głowę także przesławne tunele w Cu Chi pod Ho Chi Minh City (czyli dawnym Sajgonem).
Dla nas dodatkową „atrakcją” był jeszcze późniejszy przymus złapania jakiegoś racjonalnie wycenionego transportu do Hue, w którym – a jakże – zamiarowaliśmy odbić sobie nieco okres gorszej pogody i niewielkiej, post-tunelowej depresji. Nie muszę chyba mówić, że to musiało skończyć się jakąś katastrofą…