Site iconSite icon jedź, BAW SIĘ!

Na pałę do Vinh Moc

Vinh MocVinh Moc

Tunele Vinh Moc - jedno z wejść

Po ekscytujących przygodach najpierw w Hanoi, a potem w Cat Ba, doszliśmy do wniosku, że czas nam trochę odsapnąć. Idealną okazją do tego był fakt, że Wietnam przypomniał sobie o monsunie, co poskutkowało rzęsistym deszczem, lejącym się nam na głowę przez 1,5 dnia. Zmuszeni przez pogodę do lepszego wykorzystywania naszego czasu, dziarsko ruszyliśmy w stronę atrakcji, która miała być jednym z wyjazdowych smaczków – tuneli Vinh Moc.

Wcześniej: Ninh Binh

Miejscowość Ninh Binh to jedno z tych miejsc, do których wpada się wtedy, kiedy mamy w zanadrzu jeden czy dwa wolne dni. Okolice tej miejscowości to taka „lądowa” zatoka Halong – tu również możemy podziwiać monumentalne skały krasowe, tulące się do okolicznej rzeki. Plusem jest to, że na miejscu spotkamy znacznie mniej turystów niż w słynnej zatoce; minusem – nieco mniej imponujące formacje, które możemy podziwiać co najwyżej z rzeki. Dla nas dodatkowym minusem była też pogoda. Okolice Ninh Binh postanowiliśmy zwiedzać na skuterach, co okazało się fatalnym błędem, za który zapłaciliśmy dokumentnym przemoczeniem. Mimo to udało nam się zajrzeć do Hua Lu (czyli jednej z dawnych stolic Wietnamu), Tom Coc (gdzie napatrzyliśmy się na te cholerne krasy) oraz do Pagody Bich Dong. Gdyby jednak nie zrobione na miejscu zdjęcia – a mam ich dosłownie kilka – z tej wycieczki zapamiętałbym tylko stale towarzyszące mi zziębnięcie i strach o to, by skuter elektryczny Lucka nie rozładował się na jakimś zadupiu. Moja rada: jeśli leje – wynajmijcie jakiegoś jegomościa z samochodem.

Jak widać, pogoda nas nie rozpieszczała…

Do tuneli Vinh Moc postanowiliśmy dostać się transportem kombinowanym. Mianowicie, zakupiliśmy bilety na nocny autobus do Dong Ha, ale wysiąść planowaliśmy nieco wcześniej, w niewielkiej miejscowości Ho Xa. Plan wydawał się niezły, tym bardziej, że w wiosce tej mieliśmy być koło 6:00 rano, a tunele czynne były od 7:00.

Na początku wszystko szło dobrze. Sypialny autobus nieco zaskoczył chłopaków, którzy tym środkiem lokomocji podróżowali po raz pierwszy, ale – pomimo problemów ze wzrostem Adasia – udało nam się przespać większość trasy.

Fajne dzieciaki zawsze siedzą z tyłu

Problemy zaczęły się po tym, jak wysiedliśmy w Ho Xa. Konkretniej: lało jak SKURWYSYN. Po 5 minutach staliśmy już po kostki w wodzie, panicznie rozglądając się za kimś, kto zlituje się nad nami i zaoferuje nam transport. Niestety, sioło w którym wysypaliśmy się z busa nie należało do szczególnie turystycznych, dlatego musieliśmy zacząć główkować. Bohaterem poranka okazał się wreszcie Lucek, który naraił nam transport, przygodnie konwersując z miejscowym sprzedawcą biżuterii. Wezwany przez jubilera, jedyny miejscowy taksówkarz władował nasze bety do bagażnika, a następnie popłynął w kierunku naszego celu. Droga w tę i z powrotem miała nas kosztować 400 tys. dongów (obecnie jest to zawrotne 65 zł – wtedy zapewne nieco mniej).

Vinh Moc – trochę historii

Kiedy w 1966 roku Amerykanie wjebali się stadnie do Wietnamu, wiele wiosek stanęło przed wizją kompletnej zagłady. Okręty marynarki Stanów Zjednoczonych bombardowały wybrzeże nieustannie, ze szczególną pasją nakurwiając w okolicach granicy pomiędzy Wietnamem Północnym a Południowym.

Mieszkańcy wioski Vinh Moc nie chcieli opuszczać rodzinnej ziemi, więc zrobili jedyną rzecz, jaka miała sens – zeszli pod nią. W ciągu 18 miesięcy wykopali kompleks tuneli, płożących się na głębokości od 12 do 23 metrów pod ziemią. W mierzącym łącznie 2 km kompleksie całe rodziny prowadziły normalne (jak na warunki wojenne) życie, skutecznie opierając się ciągłemu ostrzałowi Amerykanów. Najdłuższy okres, podczas którego cała populacja wioski (łącznie 90 rodzin) zeszła pod ziemię, trwał 10 dni. Podczas użytkowania tunelów, w trakcie wojny zaadaptowanych przez Vietcong także do celów wojskowych, w ich wnętrzu urodziło się siedemnaścioro dzieci.

Podziemną wioskę Vinh Moc można zwiedzać do dziś, w odróżnieniu od kilku innych, podobnych obiektów, które w dużej mierze nie przetrwały wojny.

Wyobrażacie sobie wyjście na spacer w takich warunkach?

Do kompleksu Vinh Moc dojechaliśmy punkt 7:00, a skutkiem naszej wczesnej wizyty było to, że byliśmy na miejscu sami. Zaspana obsługa bez większych problemów dała się przekonać do wpuszczenia nas do środka (wcześniej inkasując po 20 tys. dongów od osoby), ostrzegając jednak, że prąd zostanie włączony dopiero za kilkanaście minut.

Zwiedzanie tuneli było dla mnie jednym z najciekawszych przeżyć, jakich doświadczyłem w życiu. Przede wszystkim, do podziemnego kompleksu można wejść jednym z 12 wejść i – jeśli nie mamy klaustrofobii – szwendać się po nim do momentu znalezienia innego niż to, którym zeszliśmy na dół. W naszym przypadku dodatkowy dreszczyk podniecenia wynikał z faktu, że po kompleksie poruszaliśmy się z latarkami. Elektryczne oświetlenie zostało włączone faktycznie dopiero koło 7:30, kiedy mieliśmy już serdecznie dość unikania ścian, po których pełzały różnego rodzaju obleśne robale.

Odnalezienie wyjścia prowadzącego na plażę było więc dla nas ogromną ulgą. Liczne, pozostałe tu po wojnie kratery uświadomiły nam, pod jak ciężkim ostrzałem znajdowało się całe to miejsce. Z kolei szaro-bura pogoda ułatwiła nam wyobrażenie sobie tych kilku amerykańskich okrętów, unoszących się na morzu w odległości strzału z działa od naszej pozycji. Nie powiem, że była to miła wizja.

„Plażowe” wyjście z tunelu

Co ciekawe, głębokość tuneli pozwoliła im przetrwać wojnę w stanie niemal niezmienionym. Jedyna mogąca zagrozić im bomba – tzw. drill bomb (bomba-świder) tylko raz uderzyła w sam środek kompleksu, ale… nie wybuchła. Zaradni mieszkańcy zaadaptowali wydrążony przez nią szyb na główny pion wentylacyjny. Dzięki temu wszystkiemu, a także stosunkowemu oddaleniu od głównego szlaku turystycznego, tunele w Vinh Moc były jednym z najbardziej autentycznych doświadczeń „około-wojennych”, jakie udało nam się poznać w Wietnamie. Stoję nawet na stanowisku, że pod tym względem zdecydowanie biją na głowę także przesławne tunele w Cu Chi pod Ho Chi Minh City (czyli dawnym Sajgonem).

Dla nas dodatkową „atrakcją” był jeszcze późniejszy przymus złapania jakiegoś racjonalnie wycenionego transportu do Hue, w którym – a jakże – zamiarowaliśmy odbić sobie nieco okres gorszej pogody i niewielkiej, post-tunelowej depresji. Nie muszę chyba mówić, że to musiało skończyć się jakąś katastrofą…

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2011 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Exit mobile version