Nha Trang to plażowa stolica Wietnamu. Pomimo tego, że ja osobiście nigdy nie miałem typowo wypoczynkowych inklinacji, nasza wietnamska grupa jako całość uznała, że po licznych żabich skokach po wybrzeżu, przyda nam się nieco dłuższy odpoczynek w miejscu, które jest do tego stworzone. Tym sposobem, 14 dnia naszej Wyprawy, punkt 7:00 rano wyładowaliśmy się tuż przy nhatrangskiej plaży i z miejsca poczuliśmy, że następne 3 dni będą dokładnie tym, czego potrzebowaliśmy.
Główną atrakcją Nha Trang jest jego pas plażowy, na czele z plażą-imienniczką miasta. Te piaszczyste mini-raje zostały mocno zmodernizowane już kilka lat przed naszym przyjazdem, w wyniku czego miasto zyskało wcale przystojny bulwar spacerowy, mocno obstawiony wszelkiego typu lokalami rozrywkowo-gastronomicznymi. To właśnie w okolicach tego bulwaru zorganizowaliśmy sobie nocleg, w tanim, ale wciąż (podobno) 3-gwiazdkowym Blue Star Hotel. Za 5 dolców od łebka mieliśmy na miejscu wygodne łóżka, klimatyzację oraz jedną lodówkę, która szybko została zapełnione lokalnymi browarami (i równie szybko opróżniona). Potem przyszła pora na relaks.
No dobra, zanim poszliśmy się relaksować, skoczyliśmy zająć się kwestią, dla której faktycznie zamierzaliśmy spędzić w Nha Trang aż trzy pełne dni. Jedną z najpopularniejszych miejscowych aktywności turystycznych są wycieczki łodziami, często określane jako booze cruises. Najprościej mówiąc, organizator zabiera Was z nabrzeża i obwozi po kilku z ponad siedemdziesięciu pobliskich wysepek, jednocześnie zapewniając wino owocowe i inne napoje wyskokowe, a także opcję pijackich wygibasów na najnowszych hitów muzyki pop. Brzmi średnio? Może dla Was. Przypominam, że w 2011 roku miałem 26 lat oraz świeżo odzyskany status singla, więc taki dzień na wodzie brzmiał jak najlepszy plan świata. Bilety na nasz booze cruise zakupiliśmy u Mamy Linh (polecanej przez Lonely Planet), w cenie 8 dolców (sic!) za sztukę. To miała być jedna z najfajniejszych wycieczek podczas naszej podróży do Wietnamu…
… ale niestety nigdy do niej nie doszło. A oto, dlaczego:
Pierwszy dzień w Nha Trang upłynął nam na odsypianiu transportu oraz kręceniu się po plaży. Wieczorem standardowo wyszliśmy na miasto, ale tu zmęczenie dało nam się we znaki i – pomijając nieśmiałe próby podrywu dwóch średnich Szkotek – szybko skończyliśmy zabawę, zadowalając się lekkim upojeniem.
Drugi dzień w plażowej stolicy Wietnamu zamiarowaliśmy spędzić na spokojnie, ale – jak to zwykle – życie zweryfikowało te plany. Po leniwym, rozpoczętym dopiero o 13:00 dniu, znów skierowaliśmy nasze kroki na główny bulwar. Tu odwiedziliśmy kilka już poznanych miejsc, a także daliśmy szansę kilku nowym. Koło godziny 24:00, kiedy ja i Kusza doszliśmy do wniosku, że najwyższa pora na pass, coś dziwnego wstąpiło w Adasia i Lucka. Nie była to dla nas wielka niespodzianka, więc kiedy ja z Kuszą zwinęliśmy się do hotelu, chłopaki właśnie otwierali butelkę wódki z parą poznanych Rosjan. Do chłopaków przysiadła się potem pewna Niemka, którą Adaś obczajał już od dłuższego czasu, jako że przypadkowo stale podążała tą samą trasą co my. Jak się okazało, Niemka również obczajała Adasia, bo w pewnym momencie w prostych, żołnierskich słowach stwierdziła, że idzie do hotelu, a Adaś idzie z nią. Cóż było robić – Niemcom (zwłaszcza tym cycatym) się nie odmawia.
Problem polegał na tym, że z inwazji na Rzeszę Adaś wrócił dopiero o 8:30, czyli dokładnie w momencie, w którym mieliśmy wsiadać na łódź, zabierającą nas na naszego booze cruise’a. Jako że nasz Casanova nie miał klucza do pokoju, a dodatkowo Lucek ewidentnie nie był jeszcze gotowy na jakiekolwiek działania w pozycji wertykalnej, z ciężkim sercem porzuciliśmy nasz plan alkoholowej żeglugi. Resztę dnia spędziliśmy na walce z kacem i wyciąganiu z Adasia kolejnych szczegółów dotyczących jego niemieckiej przygody, które – głównie z litości – postanowiłem tutaj pominąć.
Ku rozpaczy chłopaków, z pokoju i tak musieliśmy się wynieść, bo jeszcze tego samego dnia wieczorem ruszaliśmy dalej, ku ostatniemu przystankowi na naszej wietnamskiej trasie. O 22:00, już w nieco lepszej kondycji, siedzieliśmy w wagonie sypialnym, który zabierał nas wprost do Ho Chi Minh City, wciąż najczęściej nazywanego Sajgonem.