Site icon jedź, BAW SIĘ!

Ekspresowy Erywań

Erywań

Erywań

Naszym pierwszym przystankiem w Armenii była jej stolica – Erywań. Miasto to w większości przewodników określane jest raczej jako mało turystyczne i wymagające sporo determinacji, jeśli chce się poznać je lepiej. My wielkiej determinacji nie wykazywaliśmy, czasu mieliśmy mało, ale i tak po jednym, pełnym dniu na miejscu doszliśmy do wniosku, że Erywań nam się podoba. A oto, jak doszliśmy do tego wniosku…

Pogoda niewątpliwie pomogła…*

Problematyczny dojazd

Do Erewania jechaliśmy z Tbilisi, a ruszyliśmy do niego dzień po tym, jak do stolicy Gruzji wróciliśmy z Azerbejdżanu. W związku z tym byliśmy trochę zmęczeni ciągłymi transportami, a pewne trudności po drodze sprawiły, że był to jeden z najbardziej irytujących dni naszego wyjazdu.

Przede wszystkim, podczas dojazdu bezustannie padaliśmy ofiarą klątwy zapominalstwa. Kierowcom jakoś wylatywało z głowy to, gdzie mieli nas wyrzucić, przez co dwukrotnie byliśmy zmuszeni dymać po około kilometrze na piechotę. Drugą sprawą były nieustannie zmieniające się rozkłady jazdy. Na transferach parokrotnie okazywało się, że „nasz” autobus już odjechał albo w ogóle nie jeździ, przez co nie tylko traciliśmy czas, ale również kasę. Summa summarum do Erewania pojechaliśmy marszrutką ruszającą z dworca Ortachala, a za przyjemność tę zapłaciliśmy 60 GEL (za dwie osoby).

Co ciekawe, w sumie najprzyjemniejszą częścią podróży było przejście graniczne w Bagratashen. Tu okazało się, że wiza wjazdowa do Armenii kosztowała zaledwie 10 dolców, a procedura jej wyrobienia zajmowała nie więcej niż kilka minut (obecnie Polacy wjeżdżają do Armenii bez wizy). Wstemplowana do paszportu wiza do Azerbejdżanu obeszła celników tyle, co zeszłoroczny śnieg, więc do stolicy Armenii dojechaliśmy w nieco lepszych humorach niż te, które mieliśmy wyjeżdżając z Tbilisi.

Erywań jest bardzo… kameralny. Nie dość, że miasto jest stosunkowo małe, to jego ścisłe centrum ma zaledwie 2 km średnicy i na szybko można je zejść w kilka godzin. Ponadto, większość punktów zainteresowania leży na osi wyznaczonej przez Kaskadę – post-sowiecką strukturę, która jest najbardziej charakterystycznym punktem miasta.

Jakkolwiek mogłoby się tak nie wydawać, sama Kaskada jest zdecydowanie warta odwiedzenia. Jej konstrukcja nie została ukończona przez komunistów, którzy chcieli upamiętnić 50-lecie sowieckiej Armenii. W budowie przeszkodziła Pierestrojka, ale projekt ruszył ponownie w 2001 roku i 9 lat później zmierzał do szczęśliwego końca.

Kaskada robi wrażenie*

Na górę można dostać się na dwa sposoby – wnętrzem oraz zewnętrzem. Z uwagi na ograniczony budżet, my postanowiliśmy wspiąć się na schody bez pomocy elektryczności (podczas naszego pobytu ruchome schody były płatne – obecnie wjedziecie nimi za darmo), dzięki czemu byliśmy w stanie dobrze przyjrzeć się licznym rzeźbom, klombom kwiatowym i instalacjom artystycznym, którymi Kaskada jest przystrojona. Widok z góry może nie zapiera tchu w piersiach, ale pozwala spojrzeć na Erywań z innej perspektywy, a także zaplanować dalszy spacer.

Ozdobniki i rzeźby spotkamy na każdym poziomie*

Najpopularniejsza, prosta trasa zwiedzania wiedzie spod stóp Kaskady na południe – w stronę Placu Republiki. Po drodze miniemy między innymi gmach opery, kilka mniej lub bardziej znanych kościołów oraz przejdziemy się główną ulicą handlową. Na sam Plac Republiki warto trafić wieczorem, kiedy ożywają zainstalowane na nim fontanny. Wodny spektakl, który tam widzieliśmy, był jednym z pierwszych w moim życiu i teraz wiem, że – przykładowo – warszawskie fontanny na Podzamczu robią nieco większe wrażenie; niemniej otoczenie oraz ilość zgormadzonych na placu ludzi dodaje całemu wydarzeniu dodatkowego klimatu.

Kolorki zdecydowanie na plus*

Jeśli komuś się chce, to polecam przejść się jeszcze kawałek dalej na południe, na wysokość stacji metra Zoravar Andranik. Od niej na północny zachód ciągnie się duży, przyjemny kompleks parkowy, otaczający uregulowaną rzekę. W letnie miesiące będzie tu sporo ludzi, ale Ereweń nie jest aż tak znów ludny, byście nie mogli odrobinę się tutaj zrelaksować.

Relaks na pełnej…*

Tym jednak, czy stolica Armenii skradła nasze serca, były różnego rodzaju targi, pochowane i rozstrzelone po całym mieście. Jedzenie, pamiątki czy zwykły szajs bez ładu i składu, rozkładany na kocach przez leciwych mieszkańców Erewania – to wszystko znajdziecie bez trudności, jeśli tylko zboczycie na moment z głównej osi miasta i poszwendacie się po jej okolicach. W bonusie otrzymacie także trochę klasycznej, sowieckiej architektury mieszkalnej, która w tym mieście osobliwie nie kłuje w oczy, a wręcz dodaje mu uroku.

Patriotyczna komercja? Proszę bardzo!*

Co jeszcze w Erewaniu?

Żeby nie było, Erywań to wciąż trochę więcej niż pojedyncza oś północ-południe. Na uwagę zasługują także takie miejsca, takie jak: Matenadaran (czyli wielka biblioteka pełna bezcennych, starożytnych manuskryptów), tutejsza fabryka brandy, Matka Armenia (stojąca w Parku Zwycięstwa – w otoczeniu samolotów i czołgów – w zastępstwie obalonego Stalina) oraz cała masa muzeów, na czele z Muzeum Ludobójstwa czy Narodową Galerią Sztuki. Możecie więc śmiało mi zaufać i zaplanować w Erewaniu przystanek dłuższy niż jednodniowy.

Postradziecka architektura mieszkalna to jedna z tutejszych dodatkowych atrakcji*

Wreszcie, siłę podczas spaceru zapewnią Wam liczne stoiska z jedzeniem, rozstawione po całym Erewaniu z przerażającą regularnością. Jeśli zgłodniejecie, wystarczy przejść 50 metrów w jedną lub w drugą stronę i zaraz natkniecie się na piekarnię, w której na pewno znajdziecie coś dla siebie… o ile wcześniej nie umrzecie z głodu przez brak zdecydowania.

Komu bułeczkę?*

Jeśli mam być szczery, to ze wszystkich stolic, które odwiedziłem podczas wyjazdu w  2010 roku, Erywań podobał mi się chyba najbardziej. Od Tbilisi odróżniała go wtedy miła kameralność i brak wszechobecnych turystów; od Baku – nieobecność nieco wymuszonej kosmopolityczności i chorych, nie do końca logicznych ambicji architektonicznych. Jak na złość, to właśnie w Erewaniu spędziłem najmniej czasu, więc i tu wypada za jakiś czas wrócić i zobaczyć, co się zmieniło – tak samo zresztą, jak i do całej Armenii, zaledwie lekko przeze mnie liźniętej.

*zdjęcia autorstwa Zosi K.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne notki o Armenii lub polubić mój blog na Facebooku, gdzie na bieżąco informuję o nowych wpisach i wrzucam dodatkowe treści.

Exit mobile version