Site icon jedź, BAW SIĘ!

Odpalony Bangkok 2011, cz. 1 – wypasiona chata i kibelkowe masaże

Bangkok - nocny widok z apartamentu po zachodniej stronie

Bangkok - nocny widok z apartamentu po zachodniej stronie

Ostatnim przystankiem naszej odważnej, męskiej Wyprawy do Wietnamu w 2011 roku miał być… Bangkok. Stolica Tajlandii ma swoje pokusy, a my – jako grupa pełnych energii singli – doszliśmy do wniosku, że grzechem byłoby być w okolicy i z nich nie skorzystać. Tym sposobem, 19 dnia wyjazdu, koło godziny 19:00, stanęliśmy na tajskiej ziemi, pełni wiary w to, że gdzie jak gdzie, ale w Bangkoku to już na pewno epicko zachlejemy pały.

Łuskanie na lotnisku

Zanim się jednak tak stało, do Bangkoku musieliśmy się jeszcze dostać. Tu, jak to zwykle w Azji, pomogły nam linie AirAisia, oferujące komfortowy i szybki przelot z Ho Chi Minh City do Bangkoku. Bilet nie był drogi (o ile pamiętam, zapłaciliśmy za niego jakieś 230 PLN-ów), ale stresu i tak się najedliśmy, bowiem dwóch z nas – ja oraz Kusza – zostaliśmy przez głośnik wezwani do kontroli. Jeśli pamiętacie naszą Flagową Przygodę z Hoi An, to na pewno zdajecie sobie sprawę z ilości wody, jaką straciliśmy w jednej chwili, słysząc nasze poprzekręcane nazwiska z lotniskowego głośnika.

Na szczęście, sprawa okazała się trywialna. Zarówno Kusza, jak i ja, mieliśmy skitrane w plecakach łuski, które zostały nam po napierdzielaniu z broni długiej na strzelnicy w tunelach Cu Chi. Jak się okazało, tego typu pamiątek nie wolno przewozić w bagażu (nawet nadawanym). Łuski wylądowały w koszu, a my – z pleckami lżejszymi o parę gram – spokojnie opuściliśmy terytorium Wietnamu. Najlepiej na tym wszystkim wyszedł Adaś, który łuski również zachował, ale zapobiegliwie wcisnął je w komplet skarpet. Nie wiem, czy skarpety były tak brudne, że skutecznie zekranowały kształt pocisków, czy po prostu łuski leżały pod czymś, co je zasłoniło. Fakt był jednak taki, że Adamowi udało się pamiątkę nie tylko wywieźć z Wietnamu, ale potem także z Bangkoku, z którego dwójka z nas wracała do Polski.

Dzień 1 – chata i spać

Nasz pobyt w Bangkoku zaczął się dość leniwie. Przede wszystkim, po przyjeździe odebraliśmy nasz apartament, zarezerwowany na jakimś z wcześnie powstałych klonów nieistniejącego jeszcze wówczas Airbnb. Mieszkanie, położone w pewnym oddaleniu od centrum Bangkoku, a do tego w zachodniej części miasta, do której turyści zapuszczają się raczej rzadko, było – jak na swoją cenę – prawdziwie luksusowe. Za kwotę 40 Euro dziennie (przypominam, że było nas czterech) dostaliśmy do dyspozycji niemal 100-metrowy apartament, wyposażony w 3 sypialnie, salon, przestronną kuchnię i dwie łazienki. Do tego mogliśmy korzystać z osiedlowej siłowni i basenu, na które jednak nawet nie zajrzeliśmy. Jedynym problemem było to, że każdorazową wizytę w mieście musieliśmy rozpoczynać od 20-minutowego przejazdu taksówką, którą haltował dla nas consierge z parteru. Dało się jednak z tym żyć.

A taki widok mieliśmy z okna

Po przejęciu lokum, udaliśmy się tylko na niewielkie zakupy w 7-Eleven, po czym, po zrobieniu kilku piwek, poszliśmy grzecznie spać.

Dzień 2 – zakupy i clubbing

Drugi dzień również rozpoczęliśmy na zwolnionych obrotach. Zamiast oblatywać zabytki stolicy Tajlandii, postanowiliśmy… pójść na shopping.

Bangkok to istny raj, zarówno jeśli chodzi o zakupy markowe, jak i o powszechnie dostępne podróby, często będące końcówkami produkcyjnymi, wykonywanymi na czarno przez fabryki już po wypełnieniu danego kontraktu. Po wizycie w na Siam Square, gdzie oblecieliśmy najważniejsze centra handlowe, posiłkując się fast-foodem i lodami z mojego ulubionego Swensensa, trafiliśmy ostatecznie do galerii, nazwanej zagadkowo „MBK”. Tam Adaś po raz pierwszy doznał szoku związanego z faktem, jak dobrej jakości mogą być wykonywane w Azji podróbki znanych marek, ale nie wsiąkł w temat na tyle, by się przełamać i coś sobie kupić. Po portfele sięgneliśmy za to ja i Kusza, a do koszyków powędrowały koszule i spodnie, które mieliśmy zamiar założyć wieczorem, udając się na podbój sceny klubowej Bangkoku.

Nie mogło się obyć bez wizyty w Adidasie…

Po powrocie do apartamentu odkorkowaliśmy butelkę znanej w Tajlandii whisky 100 Pipers oraz wlaliśmy w siebie kilka SPY’ów – alkoholowych, słodkich trunków opartych na winie, które w Krainie Uśmiechu cieszą się nieustającym powodzeniem. Następnie, odwaleni jak woźni na pierwszy dzień szkoły, wsiedliśmy do taksówki i zażądaliśmy zawiezienia nas do Spicy – klubu, który zdążyłem już poznać kilka lat wcześniej i o którym wiedziałem, że zagwarantuje nam udaną zabawę.

Spicy to klub-instytucja, będący nie-tak-znowu sekretną imprezownią, otwierającą swoje podwoje po północy, kiedy „oficjalne” bary i lokale taneczne zostają zamknięte. Podobnych klubów jest w stolicy Tajlandii jeszcze kilka, ale ten jest zdecydowanie najbardziej znany, a jedną z jego cech charakterystycznych jest to, że co jakiś czas zostaje przeniesiony w inne miejsce – prawdopodobnie po to, aby nie nadwerężać cierpliwości sąsiadów. Nie mam pojęcia, gdzie Spicy był ulokowany w 2011 roku, bo to nie był jeszcze czas powszechnie dostępnego internetu i Google Maps, ale taksówkarz trafił tam bez pudła.

Część składu już odpalona

Już na samym początku chłopaki postanowili polecieć z grubej rury i na stole wylądowała butelka whisky – nawet pomimo tego, że w 300 bahtów, będących ceną za wejście do klubu, wliczone są dwa drinki. Koło godziny 2:00 w Spicy było już tyle ludzi, że prawie się pogubiliśmy, a ja zrzuciłem dopiero co kupioną koszulę niby-Dolce & Gabbana i paradowałem w białej podkoszulce-żonobijce, czego wstydzę się po dziś dzień. Pomimo tego, o 6:00 w nocy udało mi się tak skutecznie zagadać jedną z obecnych na miejscu, tajskich dziewuch, że ta została z nami w apartamencie do końca wyjazdu. Kusza, w tym samym czasie rozpracowujący jedną z jej koleżanek, miał mniej szczęścia, a kiedy ostatecznie się poddał, kazałem mu iść na pocieszenie do kibelka.

Masaże w toalecie

Jednym z dziwnych zwyczajów, panujących w niektórych z azjatyckich klubów, są… masaże w kiblu. Podchodzisz do pisuaru, odpinasz rozporek i nagle na Twoich ramionach lądują gładkie dłonie, za pierwszym razem skutecznie i na dość długo wstrzymując wiadomy strumień. Jeśli nie życzycie sobie szybkiego masażu przy sikaniu, możecie poprosić o przełożenie go na moment, w którym będziecie myli ręce. W jednym czy drugim wypadku masaż jest ekspresowy, trwa około 30 sekund do minuty i ZAJEBIŚCIE przywraca skołatane alkoholem zmysły. Po wszystkim możecie jeszcze dać sobie wytrzeć ręce przez kolejnego chłopaka, zainstalowanego w toalecie tylko do tego celu i przychodzi pora na tipowanie. Ja zostawiałem w takim wypadku jakieś 50 BHT (circa 5 zico), ale Kusza, będący pod wrażeniem pierwszej styczności z instytucją WC-masażu, zostawił chłopakom aż 200 bahtów. Dzięki swojej szczodrości, podczas każdej kolejnej wizyty w toalecie był traktowany jak prawdziwy VIP, chociaż do dziś dzień nie wiem, co to właściwie znaczyło.

Dzień 3 – smutki Lucka i (prawie) pożar

Ja mój trzeci dzień w Bangkoku spędziłem głównie w apartamencie, przede wszystkim zastanawiając się, jak pozbyć się tajskiej panny, która bardzo szybko poczuła się u nas jak u siebie. Po paru godzinach doszedłem do wniosku, że jej towarzystwo jest na tyle nieszkodliwe, że nie będę zgrywał buca i po prostu przeszedłem nad jej towarzystwem do porządku dziennego. No cóż – Tajlandia.

Towarzystwo dodatkowej duszy na pokładzie najgorzej znosił Lucjan, który – mocno przybity tym, że wyjazd zmierzał ku końcowi, a on nie zobaczył nawet połowy cycka – od rana tankował w mieszkaniu rum. Dwóch pozostałych członków wyprawy postanowiło nie marnować dnia. Adam z Kuszą wsiedli do tuk-tuka i, poinstruowani wstępnie przeze mnie, udali się na zwiedzanie Bangkoku. Po wizycie w Pałacu Królewskim zwiedzali nadal tak skutecznie, że parę godzin później pojawili się w apartamencie z kwitkami, upoważniającymi ich do odbioru nowiutkich, szytych na miarę garniturów, które obstalowali sobie w międzyczasie. Kusza był tym wszystkim tak doszczętnie zachwycony, że spalił podgrzewane w mikrofalówce danie, powodując załączenie czujnika dymu i dość flegmatyczną panikę consierge’a z dołu, który przed włączeniem spryskiwaczy przytomnie do nas zadzwonił i spytał, czy aby faktycznie spowodowaliśmy pożar. Nie jestem pewien, czy tak to powinno działać, ale powiedzmy, że w naszym konkretnym przypadku nie był to aż tak bezsensowny pomysł.

Kusza prezentuje jedzenie, które mogło zaowocować dodatkowym prysznicem

Nieco zmęczeni po imprezie dzień wcześniej, dzień postanowiliśmy zakończyć na spokojnie, tym bardziej, że następnego mieliśmy mieć gości.

Chcesz wiedzieć, co było dalej? Sprawdź drugą część tego wpisu!

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2011 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Exit mobile version