Site icon jedź, BAW SIĘ!

No tośmy się ochajtali, czyli ślub w czasach epidemii

Wesele Agatki i Brewy - karta tytułowa

Ślub mimo pandemii? Czemu nie?! Autor zdjęcia: Kinga Mądro

Szybko poszło. Po circa roku narzeczeństwa, 27 czerwca 2020 roku wzięliśmy z Agatką ślub. I nie byłoby w tym nic AŻ TAK dziwnego, gdyby nie okoliczności natury ogólno-epidemiologicznej, które parę miesięcy temu zaczęły nam rzucać pod nogi całkiem spore kłody.

Pomimo tego, że wiele spraw zaczęliśmy załatwiać tuż po oświadczynach, to i tak nie daliśmy rady przewidzieć wszystkiego. Na całe szczęście, z wyprzedzeniem załatwiliśmy sporo formalności (zwłaszcza tych kościelnych), bo gdyby nie to, to z dużym prawdopodobieństwem sprawa by się rypła. Naszym największym zmartwieniem na 2 miesiące przez ceremonią było to, że klasyczne wesela były „zabronione”, a wprowadzony stan epidemii stawiał pod znakiem zapytania to, czy ktokolwiek w ogóle będzie chciał uczestniczyć w naszych zaślubinach.

Jak to miało wyglądać…

Zarówno Agatka jak i ja mieliśmy bardzo konkretny pomysł na cały event. Chcieliśmy zrobić wesele w luźnym, mocno imprezowym stylu, bez tego całego big white wedding shitu, z którego na dobrą sprawę pozostawiliśmy tylko część kościelną. Biała suknia i przejście przez kościół musiało być. Z tego względu kwestia covidowa aż tak nas nie ruszała – wesele miało odbyć się w jednym z wrocławskich beach barów, z którym skontaktowaliśmy się jakieś pół roku wcześniej i omówiliśmy wstępnie wiele podstawowych spraw. Z racji tego, że za całą imprezę mieliśmy rozliczyć się tuż przed nią, temat ewentualnych zaliczek nie spędzał nam snu z powiek, podobnie zresztą jak pierdółki w stylu dekoracji, florystki i innych, typowo weselnych spraw, z których zrezygnowaliśmy już na bardzo wczesnym etapie planowania.

(Prawie) najważniejszy moment ślubu. Autorka: Kinga Mądro

Stresik zaczął się wraz z obostrzeniami, wprowadzonymi ze względu na epidemię. Nasz beach bar długo pozostawał zamknięty, urząd stanu cywilnego kazał wstrzymać się z odbiorem właściwych papierów, a goście dopytywali się, czy wesele w ogóle się odbędzie. Nawet my, będący oboje osobami, które trudno wyprowadzić z równowagi, zaczęliśmy nieco się denerwować. Szybko doszliśmy do wniosku, że w razie czego po prostu weźmiemy ślub kościelny, a z imprezą poczekamy do momentu, w którym już wszystko będzie jasne. Ten plan B na szczęście jednak nie musiał zostać wdrożony. Cieszy nas to tym bardziej, że po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że pewnie nie chciałoby się nam robić osobnej imprezy, bo jednak mamy też do roboty sporo innych rzeczy.

Na miesiąc przed weselem wiedzieliśmy już, że je zrobimy. Początkowe ograniczenie liczby gości przyjęliśmy ze stoickim spokojem, tym bardziej że nasze wesele miało być nim głównie z nazwy. Nie mieliśmy zaklepanej żadnej sali, a wyłącznie rezerwację w barze plażowym, w którym obowiązywały nieco inne zasady. Ostatecznie na jakieś 3 tygodnie przed WIELKIM DNIEM dowiedzieliśmy się, że właściwie nie ma się czym przejmować, a my możemy procedować tak, jak chcieliśmy. Gra w tchórza z COVIDem do ostatnich dni się opłaciła.

W tchórza graliśmy niemal tak pewnie, jak wyglądamy tutaj. Autorka: Kinga Mądro

Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, parę rzeczy sypnęło się jednak na ostatnią chwilę, ale i z tego wyszliśmy zwycięsko. Poniewczasie doszliśmy do wniosku, że nawet dobrze wyszło, bo w innym wypadku event kosztowałby nas znacznie więcej, niż zakładaliśmy. A zakładaliśmy jakieś 45 tys. złotych (włączając formalne ciuchy, podstawowe dekoracje i inne takie), co i tak jest niebagatelną sumą.

Przykładowo, okazało się, że praktycznie cała moja rodzina (wyłączając oczywiście rodziców) na wesele nie przyjedzie. Rozpływające się w przeprosinach ciotki, wujkowie czy siostry cioteczne dzwoniły, a my skreślaliśmy kolejne nazwiska z listy. Do tego doszło parę dzieciatych par, które nie miały co zrobić z latoroślami, których na naszym weselu po prostu nie chcieliśmy. To miała być gruba biba i najmłodsze pokolenie nie bardzo pasowało nam do koncepcji. Kolejne nazwiska leciały, ale bez jakiegoś szczególnego wkurzenia. Sytuacja starszych ludzi była dla nas zrozumiała, bo to jednak grupa najwyższego ryzyka, a poza tym wesele było we Wrocławiu, do którego trzeba było jeszcze dojechać. Ostatecznie ze 120 osób nasza lista stopniała do 50% stanu początkowego, przy czym ostatnia para odwołała swoją obecność praktycznie na dzień przed.

Nie ominęła nas również niemal bezpośrednia styczność z wirusem. Przez krótką chwilę istniało faktyczne ryzyko, że zostanę pozbawiony świadka, jak również czwórki ważnych dla mnie gości. Wszystkie te osoby miały przypadkowy kontakt z osobami zarażonymi koronawirusem, ale odpowiednie, szybko przeprowadzone badania wykazały, że był to fałszywy alarm. Te słowa piszę zresztą dwa tygodnie po weselu, mając niemal 100% pewności, że nasz event nie okazał się corona-party.

Social distancing to na weselu temat nieco abstrakcyjny. Autorka: Kinga Mądro

… a jak wyglądało

Wreszcie nadszedł TEN DZIEŃ. Ani Agatka, ani ja nie stresowaliśmy się praktycznie niczym poza tym, żeby nie zacząć jąkać się w kościele. Największą niewiadomą była pogoda, ale i na tę okazję się przygotowaliśmy, zamawiając spory namiot, który miał w razie czego ochronić naszych gości przez czynnikami atmosferycznymi.

Namiot przydał się też przy oczepinach. Autorka: Kinga Mądro

Po zaskakująco przyjemnej ceremonii kościelnej, życzeniach pełnych łez, jąkania się i dwóch dziwnych przestróg, które otrzymałem od kilku męskich „plusjedynek”, udaliśmy się z Agatką… na stację benzynową, na której wtrząchnęliśmy po hot-dogu. Byliśmy po prostu cholernie głodni, a do tego musieliśmy odczekać, zanim wszyscy goście zjawią się w naszym beach barze. Agatka odmówiła przejścia się ze mną po szamę i trochę tego żałuję, bo bardzo chciałbym zobaczyć minę obsługi, kiedy na stację wparadowałaby laska w pełnym ślubnym rynsztunku.

A potem już działa się magia. Naprędce skołowani chłopaki z Best-Party stanęli na wysokości zadania i od samego początku starali się zachęcić gości do różnorakich aktywności. Tych, których nie porwał duet DJ+konferansjer, porwał z kolei alkohol. Zamówione wino musujące poleciało praktycznie w całości, a plażowe klimaty sprawiły, że w jego ślady poszło także piwo. Wreszcie, czego nie dokonała muzyka i alko, dopełniła nawałnica. W pewnym momencie niebo niemal z minuty na minutę zaciągnęło się chmurami, powodując panikę wśród obsługi beach baru (nasz namiot został błyskawicznie dodatkowo zabezpieczony). Krótki, trwający (chyba) niespełna 30 minut deszcz sprawił, że zgromadzeni w namiocie ludzie byli zmuszeni lepiej się poznać, co wszystkim wyszło tylko na dobre.

Wbrew Waszym przypuszczeniom, nie poślizgnąłem się tutaj na mokrym parkiecie… Autorka: Kinga Mądro

Kiedy po 24:00 zakończyły się oczepiny, z efektownym finałem pod postacią rozbijania piniat i wykonywania zadań, dla nas jako pary młodej zakończył się okres tak zwanego „ciągłego filmu”. Od początku zakładaliśmy, że na własnym weselu zamierzamy bawić się jak najlepiej i pełen dostojności fason będziemy trzymać maksymalnie do północy. Ciąg zdarzeń od północy do circa 3:00 nad ranem dla mnie osobiście jest swoistą zagadką, których składową są między innymi: moja mama prowadząca rozmowy o życiu z najmłodszą z moich pracowych koleżanek; Lucek (znany Wam z relacji między innymi z tej Wyprawy) prowadzący podobne rozmowy z tatą Agatki; niezawodny, zatrudniony przez nas magik, który bawił się tak dobrze, że został z nami do końca (zamiast do 23:00); a także nagła świadomość, że na miejscu zostało 6 osób, a ja stoję przed namiotem z czyimś butem w dłoni i uświadamiam sobie, że mam rozładowany telefon.

Oczepiny rozpoczęły się na grubo… Autorka: Kinga Mądro

Na szczęście moja niezawodna JUŻ ŻONA, która zawinęła się wcześniej, czekała na mnie w lobby naszych kwater. W szale rozpakowywania prezentów, liczenia hajsu z kopert i dobijania się jedną ze zdobycznych butelek wina, zorientowała się, że jej ukochany nie ma jak dostać się do apartamentu (mieliśmy jeden klucz). Tym sposobem wszystko skończyło się dobrze, a ja nie musiałem spać na wycieraczce. Jak się potem okazało, jedna z uczestniczek zabawy w ogóle wyeliminowała podobny problem, zasypiając po prostu na jednym z barowych leżaków.

Całe wydarzenie, poczynając od kościoła, uwieczniała na zdjęciach niezawodna Kinga Mądro z bloga Floating my Boat. Jej skill fotograficzny jest mi znany od dłuższego czasu, a wy sami możecie podziwiać go na zdjęciach, które ilustrują niniejszy post. Kindze, podobnie jak chłopakom z Best-Party, właścicielom beach baru Prosto z Mostu oraz naszym gościom (zarówno rodzinie, jak i przyjaciołom) z całego serca dziękujemy za to, że nasze wesele okazało się być dokładnie tak epickie, jak zakładaliśmy. Mamy nadzieję, że wszyscy bawili się co najmniej tak dobrze jak my. Ze wstępnych raportów wynika, że raczej tak było.

A co po ślubie? Zobacz nasze plany na najbliższe 6 miesięcy… o ile oczywiście nie dorwie nas druga fala koronawirusa…

Exit mobile version