Jeśli byliście tu i tam, to doskonale znacie miasteczka w typie filipińskiego El Nido. Niewielki rozmiar, jedna główna ulica ciągnąca się wzdłuż brzegu morza, dziesiątki restauracji i barów serwujących praktycznie to samo, ale wciąż chwalących się swoją wyjątkowością, a do tego główna atrakcja: plaża.
Takie miejsca mają swój urok, choć w moim przypadku starcza go akurat na tyle, by utrzymać mnie na miejscu przez maksymalnie dwa dni. Po tym czasie ciągłe leżenie na piasku lub przemierzanie trzech miejscowych ulic zaczyna nużyć, zwłaszcza jeśli powrót do „hotelu” oznacza zbunkrowanie się w pomieszczeniu ochładzanym wyłącznie przez rzężący wiatrak.
Nasz budżet wyjazdowy nie pozwalał pod tym ostatnim kątem na ekstrawagancję. Po jednej nocy spędzonej w pierwszym-lepszym hostelu udało nam się wprawdzie wyhaczyć kilkuosobowy domek, znajdujący się na samej plaży, ale już po godzinie od rozgoszczenia się w nim zaczęliśmy dostrzegać jego liczne wady. Wśród najważniejszych było to, że było w nim duszno jak w nigeryjskim burdelu, ganek był zabity sklejkowo-grzybową ścianą, a noce musieliśmy spędzać pokryci preparatem z DEET, bowiem pluskwy żarły jak pojebane (bo to że po prostu BYŁY, to był już dla nas na Filipinach chleb powszedni).
Nocne atrakcje El Nido
Samo miasteczko nie mogło pochwalić się w owym czasie niczym, co z czystym sumieniem można by nazwać czymś specjalnym (no – może poza pocztówkowym położeniem). Parę głośnych barów, kilka znośnych knajp i prąd wyłączany na noc, która to zasada nie dotyczyła jednak tych przybytków, które były szczególnie mocno nastawione na obsługę białych turystów.
Do jednego z nich, zwanego Asylum, trafiliśmy już podczas drugiej nocy na miejscu i niemal od razu wpadliśmy w niewielkie kłopoty. Asylum bowiem, podobnie jak wiele innych, podobnych miejsc na Filipinach, było najzwyklejszym w świecie kurwidołkiem, ukrytym pod płaszczykiem otwartej do późnej nocy „dyskoteki”. Wszystko było fajnie, dopóki nasza grupka bez krępacji wychodziła i wchodziła, głównie w celu spaceru do pobliskiego sklepu z tanim rumem. Kiedy jednak ów rum uderzył do głowy, miejscowe panny do towarzystwa zaczęły być zdecydowanie bardziej nachalne, bez zaproszenia siadając na kolanach, ocierając się niezgrabnie na parkiecie czy po prostu łapiąc znienacka za to i owo. Niestety, nasza niewłaściwa postawa względem wzmiankowanych dam szybko przykuła uwagę ich męskiej obstawy. Kilku niezbyt rosłych chłopaczków najpierw wyraźnie strofowało dziewczyny, że chyba niedostatecznie się starają, a następnie ich zniechęcenie zaczęło przenosić się na nas. Z Asylum zawinęliśmy się, kiedy pierwszy z panów zaczął mieć wyraźniejsze pretensje. Pomimo tego, że nikt z „obstawy” panienek nie był wyższy od najniższego członka naszej grupy (a byłem nim, o ile dobrze pamiętam, ja), co skutkowało respektem miejscowych, to jednak wzrost niewiele pomaga, kiedy w grę zaczynają wchodzić jakieś niebezpieczne gadżety. Pomimo tego, że zasadniczo bawiliśmy się nieźle, postanowiliśmy więc nie ryzykować wrażenia czegoś pod żebro i ulotnić się z Azylu, powodując liczne kose spojrzenia i ostentacyjne załamywanie rąk.
Island hopping, czyli wizytówka El Nido
Tak naprawdę jednak do El Nido turyści przyjeżdżają po jedno… i nie jest to upojna noc z prostytutką wyglądającą jak wychudzona 14-latka. Największą atrakcją miasteczka jest jego położenie u progu zatoki Bacuit, będącej jednym z najbardziej malowniczych miejsc w tym rejonie świata.
Zatoka Bacuit to, jak wiele podobnych miejsc na świecie, raj dla wielbicieli skał krasowych. Zgromadzone w niej wyspy cieszą oko licznymi klifami i kolumnami, a ich duża ilość to błogosławieństwo dla miejscowych właścicieli przeróżnych firm turystycznych, organizujących bliższe i dalsze wypady w głąb zatoki.
My zdecydowaliśmy się dość typową, całodniową wersję podobnej wycieczki, kosztującą nas jakieś 650 peso od łebka (w cenę włączając lunch, ale już nie sprzęt do snorklingu). To bardzo niewielkie pieniądze (jakieś 50 zł obecnie), ale pamiętajmy, że otrzymujemy za nie po prostu możliwość poleżenia na kilku różnych wysepkach w ciągu jednego dnia, popływania z miejscowymi rybkami oraz jeden skromny (chociaż pożywny) posiłek.
Nasz trip zaczął się – chyba standardowo – od Sekretnej Laguny na wyspie Miniloc, do której wpływa się przez skalną bramę. Tam spędziliśmy jakieś 45 minut, jeszcze mając energię bardziej na łażenie po plaży niż na okupowanie jej z kocykiem. W swoim podróżnym kajecie czytam następnie, że potem był snorkling (wynajęcie rurki i płetw do koszt jakichś 50 peso, a więc niemal pomijalny), i wreszcie coś, co opisałem jako „pobyt na kilku innych wysepkach, co było w sumie nieco nudne”.
Fakt jest taki, że jednodniowy Island hopping to po prostu takie plażowanie z przemieszczaniem się za pomocą bangki (łodzi charakterystycznej dla tego rejonu świata), podczas którego możemy dodatkowo nacieszyć oczy widoczkami i nieprzyzwoicie spalić się na słońcu. Dla niektórych to wymarzony, wakacyjny dzień i możliwość porobienia zdjęć na Insta (w 2012 roku jeszcze nikt o tym nie myślał), a dla mnie była to głównie okazja do odsapnięcia od planowania trasy, co w sumie jest niezbędne dla zdrowia psychicznego.
Co warto zaznaczyć, mieliśmy również dużo szczęścia z pogodą. Kiedy lądowaliśmy w El Nido, z nieba lały się strugi deszczu, co we wrześniu na Filipinach nie jest dużym zaskoczeniem. Natomiast podczas Island hoppingu przez cały dzień towarzyszyło nam umiarkowane, przeświecające przez chmury słońce, które kolejnego dnia znów zniknęło na dłuższy czas. Gdyby padało, całe doświadczenie zapewne do dziś wspomniałbym jako jeden z najgorszych pomysłów w swojej podróżniczej „karierze”.
Co by jednak nie mówić, słońce i plażowanie potrafią nieraz zmęczyć bardziej niż całodzienne łażenie po świątyniach czy innych zabytkach. Po powrocie z wycieczki zupełnie nie mieliśmy ochoty na wizytę w kolejnym przybytku w typie Asylum, więc po kolacji po prostu uraczyliśmy się piwkiem na plaży, po którym kolejno gasnęliśmy w naszej norze. Odpoczynek był wskazany, bowiem następnego dnia czekał nas męczący transport niemal na drugi kraniec filipińskiego archipelagu.