Site icon jedź, BAW SIĘ!

Jak prawie zginąłem w Sagadzie

Sagada (Filipiny) - wiszące trumny. Źródło: Wikipedia

Sagada (Filipiny) - wiszące trumny. Źródło: Wikipedia

Wioska Sagada, położona w północnej części wyspy Luzon, to jedno z tych miejsc, które SĄ Filipinami. Miejscowość znana jest nie tylko z wyjątkowo przyjemnego klimatu i panującego w niej (względnego) spokoju, ale przede wszystkim z okolicznych rytuałów pogrzebowych, które każą miejscowym umieszczać zmarłych w trumnach, wieszanych następnie na skalnych ścianach. Już samo to sprawia, że będąc na Filipinach do Sagady po prostu trzeba jechać, a to właściwie dopiero początek.

Nie będę się tu silił na tekst przewodnikowy, bo od mojej wizyty na Filipinach upłynęła już masa czasu i sporo mogło się zmienić. Opiszę Wam jednak przygodę, która w Sagadzie miała miejsce i była jednym z tych momentów w moim życiu, w których autentycznie zajrzałem śmierci pod kaptur.

DISCLAIMER: w tekście nie zobaczycie zdjęć, bowiem traf chciał, że baterie w mojej ówczesnej kamerze zdechły w dniu przyjazdu do Sagady. Podczas przygody opisanej poniżej nie miałem jej z kolei przy sobie, bo elektronika raczej kiepsko znosi mokre jaskinie (a niczego wodoodpornego wtedy nie miałem). Wierzcie mi jednak, że zdjęcia niewiele by tu zmieniły, bo i tak wyglądałyby jak zrobione ziemniakiem. Zdjęcie tytułowe zostało zawinięte z Wikipedii.

A było to tak:

Do Sagady dojechaliśmy późnym popołudniem 27 września 2012 roku i natychmiast dokonaliśmy „zgłoszenia” w miejscowym punkcie informacji turystycznej. Zgłoszenie to – o ile wiem – obowiązkowe jest do dziś, bowiem atrakcje oferowane przez miejscowość są na tyle… ekstremalne, że lokalni oficjele wolą trzymać rękę na pulsie i być w stanie szybko stwierdzić, czy któregoś z turystów gdzieś nie wcięło. Po pierwszym, spokojnym wieczorze poszliśmy spać w naszym hostelu (Sagada Guesthouse) i tyle było z tego dnia.

28 września udaliśmy się ponownie do biura turystycznego i zgłosiliśmy chęć przebycia tak zwanego cave connection. Jest to podziemna trasa, łącząca dwie znane, miejscowe jaskinie: Sumaging i Lumiang. Z naszego przewodnika wyczytaliśmy, że jest to dość wymagająca wycieczka, na którą należy stawić się w odpowiedniej formie i – co dość ważne – bez nadwagi. Po dwóch tygodniach na wyjeździe wszyscy już zdążyliśmy nieco zmężnieć i schudnąć, więc wydawało nam się, że dla naszej grupy cave connection będzie tylko nieco bardziej hardcore’owym trekkingiem.

Myliliśmy się.

Biuro przydzieliło nam dwóch przewodników, dysponujących specjalistycznym sprzętem pod postacią postrzępionych lin, latarni gazowych oraz znoszonych klapków. My sami na przebieżkę przez jaskinie stawiliśmy się bez koszulek (pomijając A., która była jedyną niewiastą), w krótkich spodenkach i sandałach, bowiem mieliśmy informację, że podczas eksploracji przejścia wiele razy będziemy mokrzy. Przewodnicy rzucili na nas okiem pokiwali głową z uznaniem i lakonicznie rzucili, że się zmieścimy.

Cave connection zaczyna się w Sumaging od dość makabrycznego akcentu. Sprawa z tymi wiszącymi trumnami ma się bowiem tak, że jeśli jakaś spadnie, to localsom nie wolno dotykać ciał ani kości – głównie ze względów religijnych, choć kwestie sanitarne mają tu też jakieś znaczenie. Problem w tym, że na Filipinach ziemia lubi się zatrząść, a trumny nie są mocowane jakoś specjalnie mocno. W związku z tym, okolice klifów będących miejscami pochówku przeważnie upstrzone są ludzkimi kośćmi i innymi z grubsza organicznymi fragmentami, które w miarę upływu czasu przegrywają walkę z grawitacją. Nie inaczej jest w jaskini Sumaging, do której wchodzi się przez pole takich właśnie szczątków, będące wynikiem większego trzęsienia ziemi sprzed kilku-kilkunastu lat. Przewodnicy zwracali nam przy tym uwagę, żebyśmy omijali kości i ich nie dotykali, choć na szczęście przypadkowe dotknięcie nie jest na miejscu karane śmiercią w męczarniach, a co najwyżej klątwą.

A potem było jeszcze ciekawiej.

Nie do końca pamiętam, jak dokładnie przebiegała trasa cave connection, bo w pewnym momencie adrenalina tak buzowała nam w żyłach, że skupialiśmy się wyłącznie na przeżyciu. Spośród urywków wspomnień przejścia pamiętam tylko pojedyncze fragmenty, w tym:

Najlepiej pamiętam jednak moment, w którym faktycznie otarłem się o śmierć.

To było dziwne miejsce. Staliśmy na jednej platformie skalnej i musieliśmy dostać się na drugą, pokonując stromo nachyloną ścianę, po której spływała woda. Ściana miała może ze dwa metry szerokości i generalnie trzeba było „prześlizgnąć” się po niej na drugą stronę. Nie pamiętam, czemu skok był niemożliwy, ale druga platforma była chyba na tyle wąska, że było to zbyt niebezpieczne. W naszej grupie było kilkoro chłopaków dysponujących wzrostem, który umożliwiał im po prostu oparcie się o nachyloną ścianę i zrobienie bokiem solidnego „kroku” na drugą stronę. Ja, mając krótsze nogi, nie miałem tego luksusu i musiałem namierzyć dodatkowy przystanek. Zadanie nie wydawało się trudne i dodatkowo miałem asekurację z obu stron. Kiedy poczułem, że pod prawą nogą mam już solidne oparcie, przesunąłem ciężar na nie i… zorientowałem się, że zrobiłem to za szybko.

Kamień wysunął mi się spod nogi, a ja zacząłem zsuwać się po śliskiej ścianie, mając pod sobą kilkunastometrową przepaść.

Szczęściem, udało mi się złapać za jakiś wystający kamień lewą dłonią, a zaraz potem znalazłem oparcie dla lewej stopy. Z niego wystarczyło lekko odbić się w prawo i już byłem na drugiej platformie.

Co ciekawe, z pewnej odległości musiało to wyglądać tak, jakbym zrobił cały manewr specjalnie, bowiem reszta mojej grupy nawet nie dostrzegła, że prawie zsunąłem się ze ściany i była szczerze zdziwiona, kiedy powiedziałem, że proszę o krótką przerwę na uspokojenie nerwów. Tak to jest, jak się nie ma dwóch metrów wzrostu.

Ostatecznie, całe cave connection zajęło nam jakieś 2,5 do 3 godzin, więc upraliśmy się z nim w zaskakująco dobrym czasie. Było trochę łez (A. trzeba było przekonać, żeby szła dalej) i całe szczęście, że nie mieliśmy w składzie nikogo z klaustrofobią, bo ta przypadłość to totalne no-go, jeśli chodzi o tę atrakcję.

Po wszystkim doszliśmy do wniosku, że mamy dość na ten dzień i po posiłku skierowaliśmy swoje kroki do baru Kimchi, znanego w okolicy z tego, że można tam bez krępacji zapalić coś zielonego. Na nasze nieszczęście, na miejscu szybko zaprzyjaźniliśmy się z Niemcem, który miał przy sobie wielką kulę pierwszogatunkowego haszyszu, a w sercu równie ogromną chęć dzielenia się dobrem z bliźnimi…

Zupełnie nie pamiętam, jak potem trafiliśmy do hostelu, ale za to nigdy nie zapomnę paniki, jaką rankiem następnego dnia wzniecił Żuchwa, który był przekonany, że na haju zostawił plecak (zawierający między innymi jego dokumenty) w Kimchi. Szybka wizja lokalna ujawniła, że plecak jednak został przez niego zabrany i w pijanym widzie umieszczony w innym pokoju. Stąd, drogie dzieci, płynie lekcja, że po dniu pełnym wrażeń pofolgować sobie można, ale wcześniej lepiej zostawić paszport w hotelu.

Skoro paszport się znalazł, a my w Sagadzie zobaczyliśmy to, co zobaczyć chcieliśmy (przy okazji najadając się strachu), to mogliśmy się zwijać. Plan był prosty: następnego dnia rano mieliśmy być na lotnisku w Clark (oddalonego do Sagady o jakieś 300 km), z którego samolot miał nas zabrać do Hong Kongu. Jak się jednak okazało, Azja postanowiła nieco urozmaicić nam ten plan…

Zainteresował Cię ten wpis? Sprawdź też inne teksty na temat Wyprawy z 2012 roku. Zachęcamy Cię również do polubienia naszego bloga na Facebooku – na fanpage’u często pojawiają się dodatkowe treści.

Exit mobile version