Od czasów mojej wizyty na Svalbardzie w 2016 roku, miałem potworną ochotę przejechać się skuterem śnieżnym. Na Spitsbergenie wylądowałem jednak w czerwcu, kiedy śnieg w niższych partiach wyspy jest już niestety w odwrocie, dlatego ta atrakcja mnie ominęła, a do tego nawet psie zaprzęgi musiały wystarczyć nam w wersji letniej (czyli pod postacią wózków, a nie sań). Z tego względu, wybierając się do Tromso w marcu 2018 roku, obiecałem sobie, że tym razem nie odpuszczę tematu.
Skuter śnieżny w Tromso – wybór oferty
Planując jakieś bardziej wymyślne atrakcje na północy Norwegii, warto klepnąć je z wyprzedzeniem. Wbrew temu, co można by sądzić, zimą w Tromso przebywa całkiem spora liczba turystów, spragniona wszelkiej maści „dzikich” rozrywek. Kilkugodzinna przejażdżka skuterem śnieżnym jest jedną z nich, więc jeśli zaśpicie, to na kilka dni przed wyjazdem do wyboru zostaną Wam tylko najdroższe i niekoniecznie najlepsze oferty.
Norwegowie podchodzą do turystyki bardzo poważnie, więc niemal każde tamtejsze, większe miasto dysponuje stroną internetową, na której można znaleźć komplementarną ofertę funkcjonujących na miejscu tour-operatorów. Nie inaczej jest w przypadku Tromso, więc swoje poszukiwanie oferty „skuterowej” rozpocząłem od adresu VisitTromso.no, a konkretniej – od sekcji Winter Activities.
Jeśli sami jesteście zainteresowani dzikim rajdem na skuterze śnieżnym, to szybko zorientujecie się, że takich ofert jest na miejscu około dziesięciu, a cena większości z nich oscyluje w granicach 1900 koron norweskich (dane na czerwiec 2018).
Czy to dużo? Zdecydowanie tak, chociaż z drugiej strony należy wziąć pod uwagę fakt, że w niewielu innych miejscach na świecie będziecie mieli okazję spruć płozami skutera świeży śnieg, zalegający na zamarzniętym jeziorze. Jeśli nadal uważacie, że ponad 850 zł to o wiele za dużo jak na 4 godziny śmigania na skuterze, to nie wahajcie się i napiszcie maila do wybranego operatora. Niewykluczone, że – podobnie jak z moim przypadku – załapiecie się na jakąś promocję, która pozwoli Wam zaoszczędzić kilka koron.
Poza ceną, może zainteresować Was region, w który zabierze Was tour-operator. Dwa główne to:
- Alpy Lyngeńskie (o których wspomniałem już tutaj), czyli dość hardcore’owy, górski region z niesamowitymi widokami na wszystko dookoła;
- Obszar na południe od Tromso, zbliżony do granicy ze Szwecją i Finlandią, oferujący nieco mniej spektakularne widoki, ale więcej okazji do dociśnięcia gazu.
Pozostałe oferty zawierają zazwyczaj jakąś mieszankę skuterów z inną miejscową atrakcją: obserwacją zorzy polarnej, noclegiem w dziczy czy rejsem łodzią typu zodiac po którejś z okolicznych zatok. Poza bardzo nielicznymi (jedną?) ofertami wycieczek 24-godzinnych, każdy z tych wariantów w jakiś sposób okroi Was z czasu spędzonego na samej jeździe, więc dobrze się zastanówcie, na czym Wam zależy.
Mi osobiście zależało na tym, by spędzić jak najwięcej czasu właśnie na jeździe, a do tego nie zrujnować budżetu wyjazdowego (co i tak się nie udało – w końcu to Norwegia), dlatego wybrałem opcję z przejazdem na południe, oferowaną przez firmę Lyngsfjord Adventure (dokładnie tę). Po odjęciu czasu na transport do punktu startowego i parę innych rzeczy, dało mi to około 4 godzin zmotoryzowanego podskakiwania na muldach.
Przygotowania do wyprawy skuterem
Wszyscy tour-operatorzy oferujący wycieczki skuterami śnieżnymi działają w ten sam sposób. Około 8:00 rano zbierają Was z centrum Tromso i wiozą autokarem do punktu startowego. Jest to o tyle fajne, że nie musimy martwić się o dojazd do miejsc, które normalnie ciężko by było namierzyć samemu.
Po dojeździe na miejsce będziecie mieli trochę czasu na czynności ogólno-toaletowe, a następnie zostaniecie zaproszeni do szatni, w której przebierzecie się w odpowiednie ciuszki. Przez „ciuszki” rozumiem tu ciężki jak dowcip Ojca Dyrektora i ciepły jak jego uśmiech strój, który zapewni Wam odpowiednią temperaturę ciała podczas całej wyprawy. Jeśli zastanawiacie się, czy na pewno będzie Wam w nim komfortowo, to rozwiewam wątpliwości: o ile mu zaufacie, będziecie się w nim gotować na miękko, dopóki nie ruszycie na wycieczkę, a potem będzie wręcz idealnie. Jeśli mu NIE zaufacie i wdziejecie pod spód coś więcej niż koszulkę i zwykłą bluzę, prawdopodobnie wypocicie w nim wszystko, włącznie z nerkami i odbytem.
Po przebierankach i harcach z dokumentami, przyjdzie pora na krótki instruktaż obsługi maszyn i wreszcie będziecie mogli ruszyć na upragnioną wyprawę.
I JAZDA!
Można by pomyśleć, że jazda skuterem śnieżnym jest podobna do jazdy motocyklem. No więc… nic bardziej mylnego. Uważam wręcz, że motocykliści mają na początku trudniej, zwłaszcza jeśli mają już mocno wbite w głowę, aby do zmiany kierunku jazdy używać przeciwskrętu. O ile w przypadku motocykla najlepszą metodą skręcenia jest pochylenie się w wybranym kierunku i lekkie przekręcenie kierownicy w kierunku PRZECIWNYM, o tyle tak potraktowany skuter śnieżny po prostu skręci tam, gdzie skierujecie kierownicę. Zdecydowanie nie pomaga tu bardzo podobna pozycja kierowcy, która wymusza na mózgu pracę taką, jak na jednośladzie. W efekcie przez pierwsze 15 minut jazdy czułem się jak debil, non-stop próbując opanować odruch stosowania przeciwskrętu.
Wreszcie jednak udało mi się zapanować nad krnąbrnym nawykiem i zacząłem cieszyć się jazdą. Początkowe prędkości nie zwalą Was z siodełek, tym bardziej że gazu dodaje się za pomocą dźwigni, a nie poprzez przekręcenie manetki, do czego również trzeba się przyzwyczaić. Jej puszczenie powoduje automatyczne hamowanie, co na pewno nieco przyczynia się do bezpieczeństwa użytkowania tego sprzętu. Poza tym mamy do dyspozycji hamulec (podobny do tego rowerowego) i… właściwie tyle. Poza ogarnięciem sterowania, trzeba jeszcze pamiętać o tym, by na zboczu pochyłym w stosunku do kierunku jazdy odpowiednio przesunąć ciężar ciała na lewo lub prawo, tak by nasz środek ciężkości znajdował się jak najbliżej ziemi. To zagwarantuje, że nie przewrócimy skutera, nie sturlamy się ze zbocza i nie zginiemy zmiażdżeni ważącym kilkaset kilogramów skuterem.
Podczas całej wycieczki przez cały czas będziemy jechać za przewodnikiem, który wytycza trasę i czasem każe się zatrzymać na krótki instruktaż dodatkowy (np. w celu przypomnienia o pracy dupą, kiedy jedziemy po zboczu góry). Jeśli grupa w miarę ogarnia, to jest szansa na mocniejsze depnięcie w pedał gazu, także już na początku możecie spróbować dobić się do składu, który rokuje większą szansę na dobrą zabawę. Z drugiej strony, moja przewodniczka wspomniała, że jazda w jednej grupie z młodymi Rosjanami nigdy nie jest dobrym pomysłem, bo na skuterach śnieżnych zachowują się tak, jakby znowu najeżdżali Finlandię.
Podczas wyprawy zaliczycie też kilka przystanków widokowych, a jej ukoronowaniem w moim przypadku był rajd po zamarzniętym jeziorze, po którym wszyscy jechali obok siebie tak szybko, na ile starczało nam odwagi i mocy maszyn. Powiem szczerze, że nawet nie zauważyłem, jak prędkościomierz przekroczył 100 km/h, ale zabawa – choć dość krótka – była przednia. Potem pozostaje już tylko nieco smutny powrót do punktu startowego, a Wy nawet nie zauważycie, że w siodle skutera spędziliście niemal 4 godziny, przejeżdżając ponad 30 kilometrów.
Szama na koniec
Fajną sprawą jest to, że po przejażdżce dostaniecie jeszcze porządny posiłek. W przypadku każdej wyprawy możecie oczekiwać przynajmniej jednej przystawki, dania ciepłego oraz deseru. Polska mentalność kazała mi poprosić o dolewkę wyjątkowo dobrej zupy rybnej, którą bez żadnego problemu otrzymałem. Na deser otrzymałem także wyjątkowo dobre połączenie specyficznego naleśnika i słynnego, norweskiego sera brunost (jego ważnym składnikiem jest karmel), które było po prostu przepyszne. Rzecz jasna, większość skosztowanych produktów gastronomicznych możecie nabyć na miejscu, do czego przedstawiciele tour-operatora na pewno będą Was żywo zachęcać.
Wreszcie, czeredę turystów ładuje się do autokaru i wysyła z powrotem do centrum Tromso, gdzie mogą spędzić resztę dnia na obniżaniu poziomu adrenaliny. Z mojego (kwietniowego!) doświadczenia wynika, że w spokojnie zdążycie skoczyć sobie jeszcze na jakąś niewielką górkę, żeby złapać zachód słońca albo rodzącą się zorzę polarną.