Site icon jedź, BAW SIĘ!

Błotnisty Qobustan (i okolice Baku)

Azerbejdżan - Qobustan

Azerbejdżan - Qobustan

O ile Baku, przy całej swojej, niebyłej już kameralności, nie powaliło nas na kolana, o tyle pomysł rozbijania się po jego bezpośrednich okolicach okazał się jednym z lepszych, które mieliśmy w Azerbejdżanie.

Nie mieliśmy dużo czasu, więc ze wszystkich okolicznych atrakcji wybraliśmy dość „popularną” wycieczkę w kierunku Qobustanu – także dlatego, że jej organizacja we własnym zakresie wydawała nam się najłatwiejsza. Cudzysłów przy słowie „popularna” wynika z faktu, że tak czy owak w trzech odwiedzonych miejscach spotkaliśmy może tuzin innych turystów. Przyczyną był zapewne martwy sezon, wynikający z panujących w kraju upałów.

Qobustan na własną rękę

Pisząc o „najłatwiejszej” organizacji nie miałem na myśli „łatwej”. Nasza droga do brzydkiego, sennego miasteczka wyglądała następująco: po przejeździe metrem (w którym – podobnie jak w Tbilisi – króluje system żetonowy) doszliśmy na przystanek autobusowy. Tu jakiś miły pan poinformował nas, że wsio pomienialos („wszystko się pozmieniało”), co oznaczało, że wskazówkami z przewodnika możemy się podetrzeć. Odpowiednio poinstruowani, załadowaliśmy się do autobusu linii 20, a następnie – gdzieś pomiędzy kupą kozich bobków a mało charakterystyczną górą kamieni – przesiedliśmy się w 195. Kierowca tejże linii wykazywał się iście islamską wyobraźnią, jeśli chodzi o wjeżdżanie w zakręty przy maksymalnej możliwej prędkości i pokonywaniu dziur w drodze metodą „na totalną pałę”. Pomimo protestującego zawieszenia, autobus dowiózł nas wreszcie do Qobustanu (znajdującego się jakieś 30 km na południowy zachód od Baku), gdzie dość szybko znaleźliśmy prywatnego kierowcę, gotowego za 25 AZN obwieźć nas po lokalnych atrakcjach. Całość takiej przejażdżki zajęła nam około 2 godzin i nie muszę chyba wspominać, że nie paliliśmy specjalnie się do powtórzenia trasy w odwrotnym kierunku).

Nasz kierowca z (chyba) synem*

Pierwszym przystankiem na naszej qobustańskiej trasie były „słynne” wulkany błotne. Znów cudzysłów, albowiem podczas naszej wizyty w tym miejscu nie było absolutnie nikogo innego, dzięki czemu całą bulgoczącą rodzinkę mieliśmy tylko dla siebie.

Wulkany błotne są… dziwne. Jeśli jesteście przyzwyczajeni do islandzkich, gorących jak skurwysyn gejzerów, to – no cóż – doświadczenie jest całkowicie inne. Wydostający się spod powierzchni ziemi gaz jest zimny, a więc możecie spokojnie włożyć łapę do środka któregoś z wulkanów i czekać, aż zostaniecie (dosłownie) obrzuceni błotem. Wulkany, czy może raczej wulkaniki, są małe, ale jest ich na miejscu od cholery, a ich obserwacja jest bardziej interesująca, niż może się to wydawać. Dość powiedzieć, że spędziliśmy przy nich pół godziny, a oderwaliśmy się tylko dlatego, że kierowca zaczynał się lekko niecierpliwić.

Krajobraz iście księżycowy*

Po zimnych, kleistych erupcjach (jakkolwiek by to nie brzmiało), przyszła pora na odrobinę iście prehistorycznej kultury. Rezerwat petroglifów może jakoś mocno nie złapał mnie za serce, ale przyznam, że nagromadzenie w jednym miejscu ponad 6000 naskalnych malunków to coś, czym może poszczycić się niewiele miejsc na świecie. W cholerę stare malowidła (niektóre pochodzące sprzed 12 000 lat – sic!) powstały tu w epoce kamienia łupanego, kiedy wybrzeże Morza Kaspijskiego skąpane było jeszcze w soczystej, płodnej w zwierzynę zieleni. Poza samymi malowidłami, warto tu namierzyć „kamienny bęben”, który podobno miał swój udział w rytuale rozpoczynającym każde większe polowanie. Sam rytuał został zresztą uwieczniony na kilku tutejszych rysunkach. Rezerwat petroglifów warto zwiedzać z przewodnikiem, bo niektóre z nich – w tym także te bardziej spektakularne – ciężko jest namierzyć samemu… choć ich samodzielne poszukiwanie też może być ciekawą rozrywką.

Jedno z lepiej widocznych malowideł*

W drodze powrotnej do Baku zahaczyliśmy jeszcze o meczet Bibi Heybet, będący niegdyś najważniejszą islamską świątynią w regionie. „Niegdyś”, albowiem za pięknych, czerwonych czasów, został on dokumentnie zburzony przez Ruskich i odbudowany dopiero w 1998 roku.

Błyszczy się jak… wiadomo co*

Stojąc na białym, wyłożonym błyszczącym marmurem placu, mogliśmy podziwiać tak zwane James Bond Oil Field, czyli rozciągające się do granic Baku pole naftowe, upstrzone charakterystycznymi żurawiami wydobywającymi ropę naftową. Plotki o tym, że bondowskie pole naftowe, zwane tak z powodu pamiętnej roli w czołówce filmu Świat to za mało (z fircykowatym Piercem Brosnanem w roli Agenta 007), miało zostać „uprzątnięte”, jak na razie wciąż okazują się fikcją. Jest tak prawdopodobnie dlatego, że przestarzałe, ale sprawne niebiesko-pomarańczowe żurawie wciąż pompują ropę, będącą jednym z niewielu bogactw naturalnych Azerbejdżanu. Co ciekawe, z istotności tego regionu zdawał sobie sprawę już Adolf Hitler, który w 1942 roku planował zająć Baku, odcinając w ten sposób Związek Radziecki od ponad 70% produkcji niezbędnego podczas wojny paliwa. Przegrana Rzeszy pod Stalingradem położyła na szczęście kres tym planom. Aha – w 2010 roku można było sobie jedynie popatrzeć z góry, ale w internecie widziałem trochę zdjęć z bliska, także temat macania żurawi warto zbadać samodzielnie.

Port i bondowskie pole naftowe*

Inne atrakcje okolic Baku

Jeśli będziecie w Baku trochę dłużej, a wulkany błotne, filmowe żurawie i petroglify nie wyczerpią Waszej ciekawości odnośnie regionu, to w okolicy jest jeszcze kilka innych, interesujących miejscówek:

  • Świątynia ognia Atesgah na półwyspie Abseorn, z jej sztucznym (a niegdyś naturalnym), ognistym sercem oraz hinduistycznymi tradycjami, obejmującymi umartwianie się za pomocą drzemek na rozgrzanych węglach i targania ciężkich jak sam skurwysyn łańcuchów;
  • Na tym samym półwyspie znajdziecie również „ognistą górę” Yanar Dag (pomyślcie o Derveze w Turkmenistanie i zmniejszcie skalę), pozostałości twierdzy Merdekan, ze dwa ładne meczety i parę słynnych, acz mocno zanieczyszczonych plaż;
  • internety i przewodniki wspominają jeszcze o parku narodowym Sirvan (ostatnim naturalnym habitacie antylopy kaukaskiej), położonym 100 km na południe od stolicy Azerbejdżanu. Jeśli bardzo lubicie zwierzaki, to może być miejsce dla Was, ale podobno jego zwiedzanie może być kłopotliwe;
  • Wreszcie, jeśli lubicie adrenalinę i wiszącą nad Wami groźbę deportacji, możecie pokręcić się trochę po położonej na wschodzie wyspie Artyom, stanowiącej nieme ostrzeżenie odnośnie tego, co może stać się z roponośnym wybrzeżem, które nie zostanie dobrze zabezpieczone.

Odnośnie tego ostatniego, warto wspomnieć jeszcze o pływającym mieście Neft Daslari, położonym 55 kilometrów od azerskiego wybrzeża. To „olejowe miasteczko” służyło niegdyś celom wydobywczym, a obecnie głównie rdzewieje i stanowi marzenie fanów nietypowego urbexu. Zwykły turysta nie ma szans dostać się na miejsce, a o wstydliwym fakcie jego istnienia zapomniały nawet mapy Google. Po więcej szczegółów na temat Neft Daslari zapraszam pod ten link zewnętrzny.

*zdjęcia autorstwa Zosi K.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne notki o Azerbejdżanie lub polubić mój blog na Facebooku, gdzie na bieżąco informuję o nowych wpisach i wrzucam dodatkowe treści.

Exit mobile version