Czym się upić w Birmie, cz. 1
Jak wspomniałem, birmański rum to niezły zajzajer. Warto jednak nadmienić, że nie samym rumem Birmańczyk żyje. Wręcz przeciwnie – tamtejsze sklepy oferują localsom i przyjezdnym iście europejską paletę alkoholi, a od przeróżnych opcji może bardzo szybko zakręcić się w głowie (i się kręci, jeśli – przykładowo – wybierzemy wszystkie na raz).
Na prowadzenie wysuwa się whisky. Najpopularniejszym lokalnym brandem jest Grand Royal, które oferuje swoim klientom dwie wersje podstawowe (43 i 40%, przy czym ta druga opisywana jest jako „smooth„) oraz dwie bardziej ekskluzywne. Co ciekawe, limitowana edycja najbardziej ekskluzywnej wersji kosztuje w tamtejszym sklepie odrobinę powyżej 6,5 tys. kyatów za butlekę o pojemności 0,7 l., co daje w przeliczeniu jakieś 20 zł (1$ to ok. 980 kyatów). Jak na tę cenę, birmańska whisky naprawdę (przysięgam!) zaskakuje dobrym smakiem – szczególnie w odniesieniu do wersji 40%-owych.
Na drugim miejscu znajdziemy wspomniany już rum. Tego nie piliśmy zbyt dużo, bowiem sakramentalne 43% w jego przypadku niespecjalnie się sprawdza. Niemniej, dziewczyny nieprzyzwyczajone do słodowego smaku whisky orzekły, że piły gorsze i to niekoniecznie jeszcze w liceum. Najpopularniejszą marką jest Mandalay Rum, nawiązujący swoim wyglądem (zarówno jeśli chodzi o kształt butelki, design etykiety, a także kolor napitku) do czerwonego Johny’ego Walkera. Dodatkowych zwolenników birmańskiemu rumowi nagania niewątpliwie jego cena. Butlekę 0,7 l. kupimy już za 1500 kyatów (ok. 5 zł). Tak, poważnie.
Po tych dwóch typach następuje tak zwane „długo, długo nic”, zastawione nieszczególnie popularnymi ginami, likierami wszelkiej maści (w tym przede wszystkim kawowymi), tzw. Wine coolerami (drinkami na bazie wina, popularnymi zwłaszcza w Tajlandii) i tego typu szajsem. Fani drinków z palemką powinni być zadowoleni, bowiem podczas naszych wojaży nieraz trafialiśmy na dość prowincjonalne sklepy, w którym za bardzo niewielkie pieniądze można było zakupić m.in. dość egzotyczne smaki likierów Bolsa (butelka Dry Orange czy Apricot Brandy kosztowała zazwyczaj w okolicach 13 tys. kyatów).
Wreszcie warto wspomnieć jeszcze o toddy. Toddy nie jest w tym przypadku ksywą miejscowego pedofila upijającego swoje ofiary, ale kolokwialną nazwą wina palmowego – bardzo szybko psującego się trunku wyskokowego, którego można spróbować głównie na wsiach. Słodki smak tego napitku nie wszystkim odpowiada, ale jest o niebo lepszy niż to, co na języku zostawia wino ryżowe, którego toddy jest składową. Z winem ma ono tyle wspólnego, co piłka do metalu z piłką do nogi – w smaku przypomina raczej ordynarny (i w dodatku nie za dobry) bimber. Niemniej – nie psuje się i można zawieźć je w butlece do Polski, żebyście porzygali się nie tylko wy, ale także Wasi znajomi.
Właśnie wróciłem z Birmy i muszę dodać, że rum Mandalay ma też nieznacznie droższą wersję export, która jest całkiem niezła.
O, to musi być jakaś nowość :).
Dzięki za info. Wlasnie siedzimy w knajpie Young Duck w Rangunie tuż nad rzeką Irawadi i zastanawiamy się co zamówić na koniec wieczoru, tudziez co zakupić jutro na drogę. Flaszki z Polski zostawiamy na Wigilię i Sylwestra. Dodam, że z piw polecamy flagowy browar Myanmar oraz czarny stoud Black Shield. Ale o piwach napiszemy szerzej na blogu gorczaki.blogspot.com po powrocie bo jeszcze kilka gatunków oczekuje na degustację. Pozdrawiamy. Zbyszko