Jak planuję swoje wyjazdy (nie tylko na Bałkany)
Nadchodzi taki moment w życiu korpo-szczura, że nie może już żyć tylko wspomnieniami z ostatniego wyjazdu. Moment ten nadchodzi nawet wtedy, kiedy człowiek w zasadzie dopiero co zmienił pracę, a może nawet ZWŁASZCZA wtedy, bo przy odpowiednich ustaleniach z pracodawcą ma clean slate jeśli chodzi o urlop, co oznacza 26 pięknych dni, które można przeputać na głupoty. Dla mnie ten moment nadszedł w czerwcu 2014 roku, co niewątpliwie miało związek z moim wciąż nieco gówniarskim mózgiem, co roku domagającym się wakacji w tym samym czasie, w którym ma je całą reszta gówniarzerii.
To była krótka piłka. Przejrzałem kilka stron z tanimi lotami, znalazłem coś, co mnie zainteresowało, zakomunikowałem kierunek mojej lubej B., która nie wyraziła sprzeciwu, a następnie kupiliśmy bilety.
No dobra – tak naprawdę wcale nie było tak prosto. Rozważaliśmy z 10 różnych opcji, a do tego dokooptowaliśmy do towarzystwa zaprzyjaźnioną parkę: D. (on) oraz A. (ona), którzy wyrazili chęć wspólnego wyjazdu, a także zaproponowali alternatywne kierunki. Co zaskakujące, zamiast strzelić każdemu z nich z liścia – jak to zwykle mam w zwyczaju, kiedy ktoś kwestionuje mój wybór destynacji – usiadłem na spokojnie, przeanalizowałem za i przeciw, a następnie doszedłem do wniosku, że ich pomysły wcale nie były tak głupie, jak początkowo zakładałem.
W rezultacie 5 lipca 2014 roku znaleźliśmy się we czwórkę w samolocie lecącym do Belgradu.
Zanim jednak zacznę rozwodzić się nad pięknem krajów bałkańskich i tym, dlaczego wjazd do Kosowa na serbskich numerach rejestracyjnych nie jest najinteligentniejszym pomysłem, na który można wpaść, zdradzę tu co-nieco na temat moich zwyczajów dotyczących planowania wyprawowego. Kto wie, może komuś przyda się taki insight. Zaznaczę tu, że mowa będzie o planowaniu wyjazdu o już sprecyzowanym kierunku, a nie samej procedurze jego wyboru, bo ta zdecydowanie zasługuje na szersze omówienie innym razem.
Hipsterska część backpackerskiej braci zapewne zabije mnie za to zwierzenie, ale planowanie zawsze zaczynam od… zakupu przewodnika. Co?!, zakrzykniecie, może jeszcze Lonely Planet, opisującego tylko najbardziej turystyczne atrakcje regionu, a tym samym ściągającego na miejsce hordy najebanych Australijczyków w klapkach i (jeśli mamy szczęście) szortach?! Tak, odpowiem – dokładnie tego.
Prawda jest taka, że nie jestem typem, który lubi porzucać najbardziej oblegane atrakcje tylko dlatego, że panuje w nich śmierdzący piwem ścisk. Jeśli już jadę do jakiegoś kraju, to czuję się w obowiązku zobaczyć przede wszystkim to, z czego dany kraj słynie, nawet jeśli będę musiał przy tym znosić jaskrawe koszule w kwiaty oraz okrzyki „Oi, mate!” dobiegające zewsząd, w tym przede wszystkim z dołu, prawdopodobnie z okolic kałuży świeżych rzygowin. Lonely Planety pomagają mi ustalić główny zarys trasy oraz mniej więcej zaplanować, ile czasu zajmie mi przemieszczanie się z punktu A do punktu B, co jest szczególnie przydatne teraz, kiedy niestety nie mogę już pozwolić sobie na dwumiesięczny wyjazd wpizdu. Co ważne, przewodniki staram się czytać od deski do deski, z uwzględnieniem części historycznej, bo jednak stojąc przed jakimś fajansiarzem odlanym z brązu chciałbym wiedzieć, po co zmarnowano na niego tyle metalu. Z drugiej strony, moja lektura zazwyczaj zostaje okrojona o regiony, które już na pierwszy rzut oka będą poza moim zasięgiem – głównie ze względów czasowych lub proceduralnych. Takie podejście oszczędza mi wyrzutów sumienia, bo – jak to mówią – co z oczu, to z serca.
Po tym, jak już przebiję się przez przewodnik, siadam przed komputerem i odpalam mapy Google. Kolejne 2-3 godziny spędzam na tym, by jak jakiś półmózg skrupulatnie nanieść na mapę wszystkie punkty, które uważam za warte odwiedzenia. Efektem tej żmudnej aktywności jest kolorowa jak sny ćpuna mapa (skorelowany przykład dostarczam obok), która staje się podstawą do dalszej działalności. Dodam, że w przypadku dalszych wyjazdów ten etap mam za sobą zazwyczaj już na dwa miesiące przed wtelepaniem się do samolotu, podczas kiedy lekturę przewodnika/przewodników zaczynam na 3-4 miesiące przed startem.
Po tym wszystkim przychodzi pora na tzw. planowanie dodatkowe, które urozmaica mi oczekiwanie, a jednocześnie podtrzymuje ogień podniecenia, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Na tym etapie w wolnych chwilach (albo kiedy nie chce mi się pracować, co występuje częściej) przeglądam TripAdvisora, forum Lonely Planet i tym podobne miejsca w poszukiwaniu atrakcji, które mogą zainteresować mnie albo grupę, a jednocześnie są na naszej trasie. Dopuszczam rzecz jasna przejechanie kilku dodatkowych kilometrów w tą lub w drugą, a już zwłaszcza wtedy, kiedy w planach mamy wynajęcie samochodu, tak jak to było podczas wyjazdu na Bałkany. Na dwa miesiące przed Wyprawą załatwiam też inne związane z nią sprawy, czyli ewentualne wizy i zakupy sprzętowe. Robię również jedną, jedyną rezerwację hostelową – tę na noc tuż po przylocie. Z doświadczenia wiem bowiem, że ostatnią rzeczą, jaką człowiek chce załatwiać po lądowaniu, to szukanie dachu nad głową na najbliższą noc. Zwłaszcza, kiedy samolot siada na płycie koło 22:00.
Tak to wygląda u mnie zazwyczaj i tak również wyglądało tym razem. Czuliśmy się więc nieźle przygotowani, kiedy właśnie po 22:00 wyszliśmy na rozgrzane podbelgradzkie powietrze, w perspektywie mając dość szalony przejazd przez 5 krajów, a w zapasie zaledwie dwa tygodnie. Ale jak nie my, to kto.