Recenzja: żywność liofilizowana Travellunch

Przy okazji wyjazdu na Svalbard stanąłem przed poważnym problemem: co jeść na miejscu tak, żeby nie zbankrutować, a jednocześnie całą wyprawę nie lecieć (dosłownie) na ryżu z fasolą? Jak łatwo się domyślić, spitsbergeńskie aktywności wymagają spalania sporych ilości kalorii, a jeden posiłek zapewniany w trakcie większości atrakcji dostarcza tylko pewną ich część.

Po przeszukaniu internetów szybko doszedłem do wniosku, że najsensowniejszym wyborem będzie żywność liofilizowana. Co to takiego? A no nic innego, jak w miarę normalny posiłek w całości pozbawiony wody – czyli tej substancji, która w największej mierze odpowiada za psucie się standardowej spyży. Odpowiednio przygotowaną potrawę zamyka się następnie (ciśnieniowo albo próżniowo) w specjalnym worku, do którego po otwarciu należy dodać gorącą wodę. Zalaną szamę odstawiamy na krótki czas (zazwyczaj 8-10 minut), by już po chwili cieszyć się wcale solidną porcją o dużej wartości kalorycznej. To właśnie ta ostatnia odróżnia liofilizaty od standardowych „zupek w proszku” – niby konsystencja jest podobna, ale w Vifonach czy innych szajsach tego typu znajdziecie głównie barwniki i wzmacniacze smaku, podczas gdy liofilizat to przede wszystkim kalorie pod postacią w miarę normalnej potrawy.

Film produkujących żywność liofilizowaną jest sporo. W Polsce dużo mówi się o Lyofood – kieleckim producencie, chwalonym przede wszystkim za smak swoich wytworów. Początkowo planowałem zainwestować właśnie w tę markę, ale odrzuciło mnie kilka rzeczy. Na pierwszym miejscu była – a jakże – cena. Lyofood ceni swoje wytwory dość wysoko i argumentuje, że to co dobre, musi kosztować. W moim przypadku smak miał jednak znaczenie nawet nie drugorzędne – chciałem po prostu mieć przy sobie zjadliwy, porządny posiłek, za który nie zapłacę fortuny. Ponadto, obecnie dostępny asortyment Lyofood nie zachwyca, więc postanowiłem wydać trochę mniej pieniędzy, a przy okazji mieć większy wybór. Tym samym, po krótkim szperaniu na Allegro, postawiłem na posiłki liofilizowane firmy Travellunch – firmy dość znanej na świecie właśnie z produkcji podobnego typu szamy.

Większość opakowań liofilizatów występuje w dwóch wariantach: jedno- i dwuosobowym. Jako że na Svalbard wybieraliśmy się we dwóch, postanowiliśmy na opakowania większe (250 gr), a przy okazji bardziej ekonomiczne – jedna duża paczka to koszt circa 35 zł, podczas gdy cena porcji 125 gr to około 25 zł. Opakowanie 250-gramowe to średnia wartość energetyczna na poziomie 1000 kalorii. Można powiedzieć, że to BARDZO solidny posiłek dla jednej osoby, a standardowy dla dwóch. Na wyjazd zabraliśmy 7 takich obiadów, co przekładało się na analogiczną ilość dwuosobowych posiłków.

Przygotowywanie liofilizatów jest bajecznie proste – wodę nalewamy wprost do worka i skręcamy jego górę tak, by całość nieco się pokisiła. Po 10 minutach mamy gotowy obiad, przy czym wygrzebywanie gorącej porcji z torby może stanowić pewien problem, bo trzeba mierzyć się z jej zakamarkami. Nie należy również zapomnieć o porządnym zamieszaniu, żeby potem nie jeść suchego proszku.

Dostępność smaków jest dużą zaletą Travellunchy – my wzięliśmy ze sobą 7 różnych, a wśród nich takie rarytasy jak wielce popularne chilli con carne, ryż z jabłkiem i cynamonem czy pasta w sosie serowym. Spora ilość potraw była wegetariańska, choć nastąpiło to przez zupełny przypadek – koncentrowałem się raczej na zawartości ryżu czy makaronu, które gwarantowały odpowiednią ilość kalorii na nasze potrzeby.

Travellunch - Chilli con carne

Chilli con carne zawiera ryż i nie jest szczególnie wybitne

Jeśli chodzi o sam smak to… niby dla mnie nie miało to dużego znaczenia, ale zawsze fajnie wciągnąć na obiad coś, co nie jest po prostu koktajlem proteinowym o smaku mąki. Ogólnie można powiedzieć, że Travellunche rodzaju „standardowego” (mięso + ryż czy warzywa + makaron) to strawne papki bez szczególnego smaku. Czuje się w nich głównie zawartość zbożową, a wkładka mięsna czy warzywna to unoszące się gdzieś daleko tło, które trudno zdefiniować. Znacznie lepiej na tym polu wypadają posiłki z wkładką specjalną – np. pasta w sosie serowym czy ryż z cynamonem. Tu smak i aromat są bardzo wyraźne – wzmiankowany ryż na słodko był najzwyczajniej na świecie dobry i naprawdę żałowałem, że miałem tylko jedną porcję. Tak czy owak, jeśli chcecie zapewnić Waszym kubkom smakowym coś więcej, niż tylko wrażenie obecności ducha marchewki, to warto spędzić trochę czasu nad wyborem wariantów, tym bardziej że ceny wszystkich są takie same lub bardzo zbliżone.

Jeśli miałbym odpowiedzieć na pytanie, czy na kolejną podobną wyprawę wezmę liofilizaty Travellunch, to zapewne stwierdziłbym, że tak. Próbowałem już żarcia tego typu kilku innych, droższych firm (w tym jednej norweskiej) i powiem szczerze, że różnica w smaku nie jest znacząca, ale cenowa już tak. W mojej opinii nie ma sensu przepłacać za coś, co jest zasadniczo żywnością „przetrwalnikową” i jako taka Travellunche sprawdzają się znakomicie.

Norweskie liofilizaty

Te pomarańczowe worki to liofilizaty najpopularniejsze na Svalbardzie. Są pakowane próżniowo

Co poza liofilizatami?

Warto pamiętać, że na jednym liofilizacie dziennie nie zajedziemy daleko. Prócz nich na Svalbard wzięliśmy także wspomniany wcześniej ryż (z dodatkami pokroju fasoli czy innych warzyw puszkowanych), trochę ryb w puszkach (ciężkie, ale zdrowe i smaczne), kilka innych konserw (raczej o zawartości mieszanej niż stricte mięsnej) czy wreszcie – suszone owoce. Te ostatnie przydają się do regulacji układu pokarmowego, bo ryż i inne zboża potrafią kompletnie zablokować jelita, co szybko skutkuje naprawdę długimi posiedzeniami w toalecie, co gorsza nie zawsze zwieńczonymi sukcesem. Moim wyborem w tym ostatnim przypadku są zazwyczaj suszone śliwki oraz rodzynki, przydatne także jako mała przekąska podczas trekkingów. Na wyjazdy w dzicz zwykłem też jakiś czas temu zawierać posiłki dla dzieci, ale ich niska kaloryczność połączona z dużą wagą (słoiki) ostatecznie przekreśliła ich udział w Wyprawie na Spitsbergen. Zamiast nich w plecaku znalazły się batoniki energetyczne – całkiem dobra namiastka słodyczy. W ich przypadku warto jednak zadbać o odpowiedną konsystencję – te „piankowe” w niskich temperaturach stają się twarde jak kamień, tym samym zapewniając nam długą zabawę z odgryzaniem każdej kolejnej porcji. Tu lepiej sprawdzą się batony zbożowe. Wreszcie – czekolada. Kupowana na miejscu zapewniała nam solidny zastrzyk cukru i dopaminy, z których oba bardzo przydają się, kiedy na wysokości 1000 metrów brodzicie po kolana w czerwcowym śniegu.


Podobał Ci się ten wpis? Możesz polubić mój blog na Facebooku, gdzie na bieżąco informuję o nowych wpisach i wrzucam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?