Cała prawda o przewodnikach
Przewodniki – jeszcze kilka lat temu było z nimi tak prosto… Jeśli człowiek planował wyprawę do jakiegoś egzotycznego kraju, to po prostu kupował każdą książkę, która traktowała o danym rejonie świata, a następnie czytał te dwie-trzy pozycje i mógł uznać, że jest jako-tako przygotowany merytorycznie. Oczywiście, mówię tu przede wszystkim o krajach stosunkowo „mało turystycznych”. Sam pamiętam, że kiedy 8 lat temu wybieraliśmy się do Mongolii, to jedynym źródłem potwierdzonych informacji na jej temat był przewodnik Lonely Planet, który nabyliśmy za jakiś chory pieniądz, a ponadto czekaliśmy na jego dostarczenie dłużej niż trendowaty na całusa.
W ciągu ostatnich lat klęska nieurodzaju przeszła jednak w klęskę urodzaju. W sieci zaroiło się od blogów podróżniczych i for postawionych „przy” stronach internetowych renomowanych wydawnictw czy serwisów okołopodróżniczych; powstały też aplikacje i serwisy w stylu TripAdvisora czy WikiTravel – aktualizowane niemal codziennie i pełne informacji, których czasem próżno było szukać w oldschoolowych, papierowych przewodnikach. Sporo ludzi, którzy przez „wyjazd” nie rozumieją wyłącznie tygodnia all-inclusive gdzieś na Balearach, zaczęło się zastanawiać, czy te ciężkie tomiszcza faktycznie mają jeszcze rację bytu, tym bardziej, że w obecnych czasach wybór przewodnika może w niektórych przypadkach zająć więcej czasu niż samo planowanie wyjazdu (zwłaszcza, jeśli wybieramy się gdzie na zaledwie kilka dni).
Poniżej postaram się odpowiedzieć na zadane powyżej pytanie, jak również ułatwić Wam ewentualny wybór, jeśli – podobnie jak ja – nadal korzystacie z przewodników książkowych. Ale po kolei.
Klasyczny przewodnik – czy jest w ogóle potrzebny?
Internet jest cudownym narzędziem – co do tego nie ma wątpliwości. Jak wspomniałem wyżej, obecnie niemal każdy serwis, mający wspólnego z podróżowaniem coś więcej niż tylko fakt, że jeden z jego pracowników dojeżdża do pracy przez 3 godziny, prowadzi jakiś typ forum albo podstrony, na których użytkownicy mogą dzielić się własnymi wspomnieniami czy poradami dotyczącymi szeroko pojętej turystyki. Arcypopularny TripAdvisor to najbardziej jaskrawy przykład, ale także np. na Fly4Free znajdziemy możliwość dzielenia się z fellow-lataczami swoimi spostrzeżeniami czy tipami dotyczącymi nie tylko samych tanich lotów, ale też wszystkiego dookoła, ze sposobami na radzenie sobie ze zjadającym własne smarki współpasażerem włącznie. Do tego oczywiście dochodzą blogi podróżnicze, których ostatnio na sieci pojawia się coraz więcej, choć żaden nie jest jeszcze tak fajny jak mój. Czy te media mogą zastąpić nam „normalny” przewodnik?
Osobiście uważam, że nie, a przynajmniej nie bez poświęcenia niewspółmiernej do efektów ilości czasu na coś, co można generalnie nazwać „budowaniem podstaw”. Owszem, jeśli wpiszecie w Google frazę „atrakcje Birma”, to zdjęcia Baganu wypełnią Wasz ekran w ciągu kilku sekund; niemniej, już sama kwestia transportu pomiędzy Baganem a dowolną inną miejscowością może zająć Wam sporo czasu, jeśli nie macie pod ręką choćby najprostszej ściągawki. Najprościej mówiąc, autorzy przewodnika odwalają za Was całą robotę wstępną, związaną z szeroko pojętym przecieraniem trasy. Rozumiem, że niektórzy lubią wyważać otwarte drzwi, ale osobiście nie widzę żadnego sensu w żmudnym zbieraniu pokawałkowanych informacji podstawowych, kiedy ktoś już to za mnie zrobił. Na argumenty w stylu „ale przecież w przewodnikach są tylko najbardziej turystyczne atrakcje” zazwyczaj macham ręką, bowiem sam nie byłbym zadowolony, jeśli z powodu przeoczenia ominąłbym coś, co warto zobaczyć, nawet jeśli obok kłębić się będzie gromada chińskich turystów, która mogłaby jednym rzutem zasiedlić Przasnysz. Poza tym – jeśli będę miał na talerzu atrakcje „najbardziej turystyczne”, to nic nie stoi na przeszkodzie, by poświęcić więcej czasu na poszukiwanie tych mniej popularnych miejsc. To proste – klasyczny, papierowy przewodnik to ułatwienie życia, zwłaszcza jeśli ktoś haruje na etacie i niekoniecznie może poświęcać kilka godzin dziennie na metaforyczne przekopywanie każdego kilometra wyjazdowej destynacji po to, żeby natrafić na „to coś”.
Swoistym kompromisem są tu, rzecz jasna, e-booki. Doceniam ich zalety, do których należą przede wszystkim: niska cena, szybka dostępność i zerowa waga (co szczególnie ważne w przypadku wypraw „wielokrajowych”); nie do końca natomiast jestem w stanie zaakceptować ich – przynajmniej w moich oczach – naczelną wadę, czyli upierdliwość w wyszukiwaniu konkretnej informacji. Otwarcie książki na indeksie, sprawdzenie numeru strony i szybkie przekartkowanie jest dla mnie znacznie mniej denerwujące, niż zrobienie tego samego na czytniku czy tablecie. Może wychodzi tu moja trzecia dekada na tym świecie, ale wydaje mi się, że dopóki wyszukiwanie głosowe nie zostanie dopracowane, to pozostanę przy wersjach papierowych.
Tym samym uważam, że informacja elektroniczna (czy to w formie dostępu na bieżąco, czy przed wyjazdem) jest idealnym wsparciem tego, co znajdziemy w przewodniku, ale sam raczej nie uznałbym jej za w 100% wystarczającą. Klasyczny przewodnik to wciąż ogromna oszczędność czasu, bo nie musimy marnować go na pamiętanie o oczywistościach, takich jak choćby kształt wtyczki elektrycznej (mój wróg numer jeden, bo o tej kwestii niemal zawsze zapominam). Ponadto, klasyczna książka ma kilka dodatkowych przewag: nie wyczerpie jej się bateria, nie stłucze ekran, a ponadto nikt nam jej raczej nie podpierdoli… No, chyba że amator informacji elektronicznej, który uzna, że jednak mylił się w swoich osądach. Większy ciężar da się jakoś znieść – nawet jeśli to Lonely Planet po Indiach.
Który przewodnik wybrać?
Klęska urodzaju, o której pisałem na samym początku, dotyczy nie tylko źródeł informacji, ale także firm oferujących ich klasyczne, papierowe wydania. Znów cofając się do przeszłości można odkryć, że te 5-8 lat temu księgarnie podróżnicze oferowały znane wszystkim „Pascale”, trochę ilustrowanych przewodników Wiedzy i Życia, jakieś okazjonalne szajsy spod innych szyldów, a do tego – dla chętnych – wybór literatury zagranicznej. Ta ostatnia miała zawsze naczelną przewagę – była stosunkowo aktualna, bo w krajach „cywilizowanych” ludzie odkryli podróże nieco wcześniej, a branża urosła na tyle, by wydawanie nowej edycji co 2-3 lata nie było uznawane za biznesową ekstrawagancję. Tak naprawdę zasada ta żyje do dziś – jeszcze trochę syfu Wisłą spłynie, zanim doczekamy się polskiego przewodnika po Korei Południowej aktualizowanego co 2 lata.
Najprościej mówiąc, początkowy wybór to kwestia językowa. Jeśli angielski (względnie inny popularny język) nie stanowi dla Was trudności, to lepszym wyborem będzie zazwyczaj wersja w tym właśnie narzeczu – nawet nie ze względu na jakość, ale właśnie na aktualność. Jeśli inny język to problem, to pozostaje Wam oferta polskich wydawnictw, na czele z Bezdrożami i nieśmiertelnym Pascalem. Sam nie mam zbyt dużego doświadczenia z rodzimymi wydawcami, bowiem „od zawsze” korzystałem z przewodników zagranicznych. Nie zostawię Was jednak bez informacji i na chwilę oddam głos zaprzyjaźnionym blogerom, którzy z powodzeniem posługują się rodzimą (lub tłumaczoną) literaturą:
Asia i Sławek z Podróży po Europie polecają jedną z serii wydawnictwa Pascal:
Przygodę z przewodnikami książkowymi rozpoczęliśmy na naszym pierwszym wspólnym wyjeździe – do Paryża. Szukaliśmy wtedy czegoś z mapą, ze zdjęciami i wyraźnym podziałem na miejsca. Znaleźliśmy przewodnik z serii Miasta Świata wydawnictwa Pascal. Przewodnik okazał się bardzo pomocny, zwłaszcza ze względu na mniejsze mapki i zamieszczoną po drugiej stronie okładki mapkę paryskiego metra, w połączeniu z pociągami RER. Jak na pierwszą taką podróż, dla nas było idealnie. Wstępne zapoznanie się z miastem i atrakcjami gotowe. Przed kolejnymi miejskimi wyprawami zawsze najpierw szukaliśmy przewodników z tej serii. Niestety seria nie jest już młoda, również ilość miast jest ograniczona. Każdy z przewodników podzielony jest na części z dzielnicami (lub obszarami), każda z nich posiada osobną mapkę z zaznaczonymi atrakcjami. Na pierwszych stronach znajdziemy mapę ogólną oraz plan komunikacji miejskiej. Próbowaliśmy korzystać także z innych cykli. Do tej pory najbardziej zadowoleni jesteśmy właśnie z tego (mamy już większość) i jeszcze jednego (Bezdroża. Travelbook).
Ewa z Kto podróżuje, ten żyje dwa razy ma coś więcej do powiedzenia na temat Bezdroży:
Z przewodnika korzystam na dwóch etapach podróży: na etapie pierwszego konceptu i bardzo wstępnego rozeznania, oraz w czasie podróży. Przygotowując się już konkretnie do wyjazdu, posiłkuję się internetami. W czasie podróży przewodnik musi być konkretny oraz poręczny, dlatego już od kilku wyjazdów preferuje Travelbooki wydawnictwa Bezdroża. Fakt, że bez większego obciążenia można wrzucić tak przewodnik do plecaka, jest jego największą zaletą. Jednak to, za co warto docenić Travelbooki, to również aktualność informacji w nich zawartych, bowiem większość z nich wydana została w 2014 i 2015 roku. Mniej w nich jest wyczerpujących opisów historycznych (niemniej jednak pozwalają się one zorientować w sytuacji), więcej ciekawostek, informacji praktycznych oraz przydatnych namiarów na noclegi czy restauracje. Dodatkowo, ładne zdjęcia i aktualne mapy czynią Travelbooki Bezdroży idealnym kompanem podróży.
Od siebie w tym temacie napiszę jeszcze tylko tyle, że w zeszłym roku mieliśmy na podorędziu pascalowski przewodnik po Chinach, z którego nawet kilka razy skorzystaliśmy (głównie pod względem wyszukiwania dodatkowych atrakcji – części transportowej szybko przestaliśmy ufać).Z czystym sumieniem mogę natomiast polecić polskie tłumaczenia pozycji spod znaku Michelin – ich aktualność bywa negocjowalna, natomiast pod względem różnego rodzaju tipów noclegowych ta seria bije na głowę wszystkie inne, z którymi się zetknąłem.
Jeśli chodzi o przewodniki po angielsku, to moje doświadczenie obejmuje przede wszystkim dwie główne marki:
Lonely Planet – z tymi przewodnikami prędzej czy później zetknie się każdy, kto wyjedzie „gdzieś dalej”. Ich stare wydania leżą w stosach na hostelowych stolikach, najnowsze można natomiast kupić – w formie original copies – u niemal każdego ulicznego handlarza książkami w Azji Wschodniej. Twór pary Australijczyków, która postanowiła wydać przewodnik o tanim podróżowaniu po Azji, podczas stosunkowo krótkiego czasu przerodził się w ogromne imperium, mające w ofercie książki „pokrywające” chyba największy obszar na świecie, a ostatnio także… kolorwankę – jedyną zresztą pozycję spod tego szyldu dostępną w polskiej wersji (i szturmem zdobywającą serca blogerek podróżniczych). O zaletach i wadach książek tego wydawnictwa można by pisać bardzo długo. Do tych pierwszych należy przejrzysta konstrukcja, dobra proporcja pomiędzy ogólnie pojmowanym tłem (historia, geografia itp.) i poradami, a także częste aktualizacje. Spośród wad warto wspomnieć o macoszym potraktowaniu niektórych regionów (ogromny przecież Kazachstan do tej pory nie doczekał się własnego opracowania, a sama Azja Centralna objętościowo nie urywa dupy), typowo australijskie podejście do spraw finansów (a co za nim idzie – niektóre „tanie” opcje okazują się co najwyżej „średnie”, podczas kiedy o najtańszych w ogóle się nie wspomina) oraz legendarna już jakość map, która jednakże ostatnimi laty uległa znacznej poprawie. Plusem popularnego LP jest również cena – przewodniki te są już powszechnie dostępne w Polsce, włączając w to zarówno największe kolubryny, jak i różnorodne, kieszonkowe serie dotyczące pojedynczych miast czy regionów. Dla niektórych nie bez znaczenia jest też fakt, że charakterystyczne, granatowe grzbiety pozycji spod znaku Samotnej Planety świetnie prezentują się na regale.
Monika z Amused Observer ma z kolei doświadczenie z konkretną serią w obrębie tego wydawnictwa:
Seria On a Shoestring wydawnictwa Lonely Planet jest idealna dla tych, którzy chcą zdobyć ogólną wiedzę o różnych krajach. Używałam wszystkich czterech przewodników z serii: Azja Południowo-Wschodnia, Europa, Ameryka Centralna i Ameryka Południowa. Komu się przydadzą? Komuś, kto dopiero wyjeżdża na inny kontynent i chce mieć orientację na temat kosztów i tras, zanim zdecyduje się, gdzie jechać. Będą też dobre dla ludzi, którzy zamierzają odwiedzić kilka krajów w ciągu jednej podróży, a także dla tych, którzy przewodników za dużo nie używają, ale chcą mieć jakąś pomoc na wszelki wypadek. Są idealne dla podróżników, którzy mają pewne doświadczenie, a chcą szybko przeczytać o najbardziej podstawowych sprawach, poznać odrobinę historii czy dowiedzieć się czegoś o głównych atrakcjach. Służyły mi zawsze głównie jako szkielet, który pozwalał na pewną orientację – szczegółów szukałam w internecie przed podróżą, albo pytałam miejscowych już na miejscu.
Bradt – to brytyjskie wydawnictwo jest dla mnie odkryciem dekady. Pierwszy raz zetknąłem się z nim szukając przewodnika po Korei Północnej i ze zdziwieniem odkryłem, że – podczas gdy LP pisze o tym kraju, na zaledwie kilkudziesięciu stronach, w pozycji dotyczącej Korei Południowej – Bradt ma w swojej ofercie kompleksowy guidebook po tym kraju. Niedawno okazało się, że to samo dotyczy Svalbardu – jedyny aktualny przewodnik po tym regionie posiada w swojej ofercie właśnie wydawnictwo Bradt, chociaż jego cena – ponad 120 zł – nieco osłabiła mój entuzjazm. Brytyjskie pozycje charakteryzują się poziomem, do którego daleko Samotnej Planecie. Sekcje geograficzne czy historyczne to jedno (w obu przypadkach potrafią one mieć po kilkadziesiąt stron, podczas kiedy w LP 10 stron to już naprawdę sporo), ale prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero w części typowo merytorycznej. Posłużę się przykładem: rozdział o Svalbardzie w przewodniku Lonely Planet po Norwegii skrótowo powie Wam, że na wyspę można dostać się samolotem i statkiem, a do tego trzeba mieć paszport; sekcja Getting there and away w dedykowanym regionowi przewodniku bradtowskim opisze Wam natomiast dokładnie procedurę dolotu, rozrysuje szczegółowo trasy promów, a także zaoferuje porady osobom, które na Svalbard chciałyby dostać się własną łodzią albo… samolotem (sic!). Najprościej mówiąc, przewodniki wydawnictwa Bradt są dla podróżnika tym, czym nowoczesna lustrzanka dla amatora fotografii – początkujący nie odczuje żadnej poprawy jakości, a może nawet zniechęci go ilość opcji; zaawansowanemu użytkownikowi natomiast od razu zaświecą się oczy i nie będzie już chciał korzystać z niczego innego. Ja obecnie jestem właśnie na tym etapie – tym bardziej, że ilość informacji typowo „miejscowych” w „bradtach” również potrafi zawrócić w głowie.
Z popularniejszych serii warto wspomnieć jeszcze o cyklu Rough Guide, chociaż – co zaskakujące – na swojej drodze nie spotkałem jeszcze nikogo, kto regularnie korzystałby z tej serii. Wydaje mi się, że ta marka jest powolutku wypychana przez Lonely Planet, uznawanego zresztą przez niektórych podróżników za największe zło – właśnie z racji zajmowanej pozycji monopolisty, a także kilku mniejszych lub większych afer, kręcących się dookoła podejrzeń o pisanie przewodników przez osoby, które faktycznie nigdy nie były na miejscu.
Co więcej można napisać? Tu ponownie oddam głos zaprzyjaźnionej blogerce (Oli z MereczOnTheGo), która domknie listę jeszcze jedną serią:
DK Eyewitness (w Polsce: Wiedza i Życie) to przewodniki z obrazkami i za to właśnie dają się lubić. Ale nie tylko! Owszem, wiele razy bywało, że zobaczywszy coś na obrazku, myślałam: Muszę tam być! Ale ich główną zaletą jest rozkład – przejrzystość i funkcjonalność. Będąc w jednym miejscu lub przejeżdżając przez jakiś region, bardzo łatwo sprawdzić, co jest w pobliżu. Krótkie opisy, zgromadzone obok siebie na jednej stronie, ułatwiają dokonywanie selekcji. No i jeszcze jedno – dla tych, którzy lubują się w architekturze, seria ma przekroje przez budynki z krótkimi opisami.
Jak widać, ile osób, tyle preferencji w temacie przewodników. Rzecz jasna, nikt za Was nie zdecyduje, ale mam nadzieję, że ten tekst pomoże Wam przynajmniej zawęzić wybór.
Mam nadzieję że wpasowuję się w ten zawężony wybór 😛 lol A tak na serio, sam używam głównie przewodników Lonely Planet i Pascal, ale i tak zawsze kończy się na szperaniu i przeszukiwaniu internetu. Nie da się przecież zmieścić w jednej książce wszystkiego. Z drugiej strony nie zawsze i nie wszędzie ma się dostęp do sieci. Stąd wniosek, że i jedno i drugie zawsze będzie w podróży potrzebne 😉
LP dość wyraźnie rynek przewodników – zwłaszcza wśród ludzi, którzy jeżdżą nieco więcej. Ja najczęściej rozrysowuję podstawową trasę na podstawie przewodnika, a potem w sieci szukam, co mniej popularnego można zobaczyć w najbliższej okolicy. Dodatkowo zostawiam też sobie zawsze 1-2 dni zapasu na atrakcje, o których dowiem się na miejscu, bo o tym też warto pamiętać.
Racja, mnie zawsze drażni rozkład – 3 strony atrakcji w danym miejscu i 10 stron ze spisem hoteli i restauracji 😛
No to zdecydowanie polecam Bradta :).
Cześć,
Bardzo ciekawy wpis 🙂 Czy miałeś może styczność z przewodnikami National Geographic w wersji polskojęzycznej? Zależy mi na dobrym przewodniku po Chinach wraz z trasami trekkingowymi.
Hej – ja osobiście niestety nie, ale nie jestem fanem przezdjęciowanych przewodników ;).
dotyczy travelbooka Gruzja wyd. II. W Tbilisi byliśmy w X. 2017r. opis hostelu Villa Opera to wierutne kłamstwa: hostel zamknięty na cztery spusty, nie działa ani telefon, ani dzwonek u drzwi;hostel Georgia, takiej nory bez okien, z barłogami zamiast choćby skromnych, ale z czystą pościelą leżanek jeszcze nie widziałem.Autor Krzysztof Kamiński robi sobie jaja.Opatrzność uchroniła mnie od rezerwacji przez booking.Przewodnik omijać z daleka!
Jednak to uczucie gdy masz przewodnik w ręku a nie telefon – ” bezcenne”
Według mnie brakło tu słowa o audioprzewodnikach 😎 ostatnio odkryłem Travio i szczerze jest mega, ma minus bo słychać trochę nienaturalny głos, ale ma mega dużo materiałów. Nawet w małych wioskach miał coś do powiedzenia